piątek, 17 maja 2013

Cienista Dolina i powściągliwy cud

17 maja br., mój pendrive, na którym zapisaną mam Cienistą Dolinę w reżyserii Richarda Attenborough'a (rok produkcji 1993). 
A więc jeszcze dekadę temu można było coś takiego nakręcić?

A dzisiaj? Piękny. Taki "w starym, angielskim stylu". Nie rozpoczyna się jeszcze trzęsieniem ziemi.Hitchcock musiał opracować prawdopodobnie swoją słynną formułę w opozycji do tego zachwycającego, angielskiego kanonu.  Kanon ma inny początek. Tak, jak w życiu. Wysiadamy na jakiejś nieznanej stacji z pociągu, trochę niespodzianie. Jeszcze rozespani, albo jeszcze rozemocjonowani lekturą gazety pełnej kłótliwej, jak stado indyków, polityki.  A tu?

Pusty, zalany jesiennym, albo wiosennym słońcem peron, pies wylegujący się przed schodkami u wejścia do nastawni, oddalająca się sylwetka pana w czapce z czerwonym otokiem. Cisza.    Gdzie ja popadłem?

Ulice miasteczka senne, pachnące mokrym kurzem, właśnie przejechała konna polewaczka. Idylla.

To szablon kanonu w mojej swobodnej interpretacji, nie relacja z projekcji!

I tak półtorej godziny? 

cdn... 

20 maja  .... Ależ nie. Cierpliwości. Odpręż się widzu...

             Tu nie McDonalds. Tu trzeba poczekać. 

Jak odpowiadają prowansalscy kelnerzy z nadmorskich restauracyjek. Niedrogich, ale wybornych. 

Podobne dowcipy opowiadają ze sceny kowboje z gitarami. U podnóża łańcucha gór Gran Teton, Wyoming.

         Jak Wam smakował obiad? Prawda, że pyszny? Tak jadali kowboje, po całodziennym pędzeniu bydła w stronę Chicago. 

(Schabowy z jarzynką i deser z puddingu na jednym, blaszanym talerzu z przegródkami przyp.KR).

     Kto w tym lokalu jest po raz pierwszy? Aż tylu? Gdzieście się do tej pory podziewali? McDonalds?

Międzynarodowa wspólnota ponad podziałami. Prowansalskich kelnerów i countrowych gitarzystów. Ale wróćmy do początku filmu, według angielskiego kanonu przed - Hitchcockiem. To jest cisza przed burzą, zamiast trzęsienia ziemi, budzącego widza na początku.

Tutaj się na widza "jakby" nie zwraca uwagi. Każdy żyje po swojemu, chociaż podlega tym samym prawom  mimikry i uczciwości pod presją skostniałych obyczajów, nieświadomy swej siły, odrębności i zakorzenienia. Poddani króla, władcy imperium. Duma? Zapewne. Ale elegancka, powściągliwa  i ... spowszedniała przez wieki. Uprzedzenie? Trochę tak. Jako cienka skorupa odgradzająca wspólnotę. Czy do tego będziemy tęsknić coraz bardziej teraz, my Nomadzi Europy Środkowej, kiedy po przejściu Morza Czerwonego natrafiliśmy na lotne, czerwone piaski zamiast fundamentów i korzeni?

Szczęście starej, pogodnej Anglii jest tak samo nieuświadomione, jak każde szczęście kogoś, kto po prostu żyje, jak Pan Bóg przykazał. Trochę, jak pewien gatunek zwierzęcia, chodzącego po pastwisku. Tyle, że myślącego. 

I jest coraz bardziej zachwycające dla kogoś, kto utracił nadzieję, by za jego życia jakiś godny szacunku obyczaj skostniał w niewzruszoną formę, narzucającą hipokryzję kontestatorom, albo umieszczającą ich tam, gdzie ich miejsce - na marginesie.  

Wymagający film, jak lektura "ambitnej" książki starej daty. Która kusi nie łatwizną gonitw lub niezliczonych przygód tylko dramatyzmem wewnętrznych przeżyć. W świecie małej, nawet jeśli prestiżowej, mieściny - znającym swą wartość.

      O czym jest film, do stu tysięcy kartaczy! 

myślisz zniecierpliwiony, cierpliwy czytelniku?

Jest o życiu ludzi utalentowanych, głębokich i mądrych. 

Mądrością nie swoją, ale wypływającą z pokory, miłości i męstwa.

Męstwa polegającego na gotowości zmierzenia się z cierpieniem.

I na odwadze miłości, nie wahającej się polegać na cudzie. Albo gotowej poświęcić wszystko w imię danego kiedyś słowa.

Banalne jest mieć pretekst, żeby uniknąć cierpienia i wyplątać się z niewygodnej znajomości. Ale wykorzystać formalny pretekst, żeby poświęcić wszystko, potrafi tylko nieśmiała i jednocześnie szaleńczo odważna miłość. Jak Bóg może nie wynagrodzić chociaż na chwilę takiej ofiary?
Ale cud jest powściągliwy. I dar jest zasłużony. Spotyka się z pokornym zrozumieniem, że za szczęście trzeba zapłacić cierpieniem.
        Taka była umowa ...

To zapewne najdelikatniejsza aluzja do gorących, wysłuchanych modłów. A głębia spojrzenia i umiejętność smakowania życia obu bohaterów - ratuje szczęście również w cierpieniu.

Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, nie, o czym jest ten film (tu wystarczy filmwebowa notka), ale co ja w nim zobaczyłem, musisz poczekać na esej. Tu jest tylko notatnik. Powiem tylko jeszcze, że to film z fragmentu życia mojego ulubionego pisarza, CS Lewisa. O tym, jak on, w praktyce, uczył się Drogi Krzyżowej i wszystkich Tajemnic.

Które są poręczą w Drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz