poniedziałek, 16 grudnia 2013

Udręka pisania u udręce

***  Teatr Telewizji. 9 grudnia 2013

To dobrze, że wraca i utrwala się tradycja poniedziałkowego święta „teatru w kapciach i szlafroku”.

Goście w okienku nie są wytworni. Nie silą się na elegancję. Klasyka pewnie wymaga zbyt dużego budżetu. Te kostiumy, te koafiury. Te pałasze i ostrogi. Dokrętki w polu i rekwizyty. Jeszcze nie wychodzą gotowe z drukarek 3D. 

Trzeba wypożyczać od starych hrabiów. A starzy hrabiowie strasznie się drożą. Na razie tylko scenografia już jest wirtualna. Ale nie wiem, czy tańsza. Bo tu – z kolei – drożą się graficy komputerowi.

No i mamy - Awangarda. 
W szlafrokach lub innym stroju niedbałym. To przybysze z twojego czasu, język ich chropawy. Delikatnie mówiąc. Jaki słyszysz często w autobusie, albo w barze. A czasem i tobie tak się wypsnie.

Ale zawsze – artyści. Kultura wysoka. Nie - wytworni, ale jednak - niezwykli  i, paradoksalnie, „poniedziałkowo - świąteczni”. Twoi goście, ale nie zwracają na ciebie uwagi. Oddzieleni nie tylko, jak należy - „czwartą ścianą”, ale jeszcze taflą ekranu. Są zajęci. Są pochłonięci. Sięgnąć głębiej, niż opowieść o ostatniej perypetii przyjaciółki.

Bo ta wizyta - to jednak coś innego, niż występujący na sąsiednim kanale, zawsze nienagannie ubrani bohaterowie, z krainy plastyku, szkła i metalu. Broń Boże, nic o polityce. Dobrze ułożeni, reagujący zgodnie savoir-vivre’m, żyjący w szczęśliwej krainie codziennych trosk („o byśmy mieli takie”), o słusznych, postępowych, ale bez przesady, poglądach. Ich życie płynie regularnym rytmem. Niby podobne do Twojego, tylko barwniejsze i bogatsze. Jak reklamy wędlin. Płaskie i w swym podobieństwie, obce. Nierzeczywiste.

Apolityczni bohaterowie współczesnego mitu kulturalnego Polaka. Hmm. Kogoś, kto po polsku mówi. Grzecznie i ładnie. Dobre i to.

Alternatywa. Program pierwszy. Program drugi. Wybór oczywisty? Ale przecież to dopiero początek. Kłopotów i wrażeń.

*** Zaczyna się spektakl …

Będzie leciała sztuka „Udręka Życia” autorstwa pewnego izraelskiego Żyda, jak się można zorientować z imion bohaterów i chwilami - dyskretnego zaśpiewu odtwórców głównych ról.
To prawie niezauważalne wzmocnienie specyfiki realiów być może jest aluzją do pochodzenia autora. Syna żydowskich emigrantów z Polski. Tych szczęśliwszych. Bo zdołali wyjechać przed Apokalipsą. 

Albo po prostu - powściągliwym żartem. Tylko proszę tego nie traktować, jako donos. W Polsce nawet naśladowanie żydowskiej intonacji może uchodzić za antysemityzm. Kiedyś zdjęto sympatyczną reklamę kas sklepowych, bo występował w niej ktoś ucharakteryzowany na przedwojennego ortodoksyjnego Żyda, mówiącego z tą fajną intonacją. Uff!

Co za obsada!
Sąsiedni kanał ich nie zatrudnia, albo oni nie zasilają tego plastykowego świata? Ciekawe… Wybór, czy konieczność?

*** Widz poprawia się w fotelu i … czeka z nieustającą nadzieją …

Siadamy przed telewizorem wygodniej, nagrywanie nastawione. Czekamy na ucztę. Ale z lekkim niepokojem. Wiadomo, co wyprawiają ci różni, utalentowani jak wszyscy diabli, młodzi reżyserzy. Doprawiają zupę żółwiową kaszanką, burgunda – rycyną a burbona ulepszaczem E104, produkcji zakładów przemysłu spożywczego w Sromowicach Wielkich, dotowanego z Funduszu Spójności przez Unię Europejską. Dekonstruują po kolei całą kulturę. Wywracają na nice. Światową w ogólności a polską w szczególności.

Ale chyba nie ci artyści? Nestorzy polskiego aktorstwa i reżyserskiego kunsztu?

Nestorzy. Hmm. Pewnie, że nestorzy, ale dla mnie to ciągle (a może dopiero teraz, z perspektywy?) smarkaci, naiwni, papierowi Kolumbowie, Jankowie, Grigorije oraz czterdziestoletnia żona dyrektora budownictwa socjalistycznego o małym rozumku. 

Dopiero niedawno ( co to jest parędziesiat lat!) nabrali nieco bardziej nobliwego wyglądu. Ładnie się starzeją.
Dla moich rodziców liczył się bardziej stary Zelwer i Węgrzyn, Kurnakowicz i Dzwonkowski. 
Zachwycali młodzi Gliński, Łapicki, Holoubek. I ja jestem z tego kręgu zachwytów.
Sztafeta pokoleń. Nie mogę mieć pretensji, że Janek Kos dotarł na taki szczyt - jest Mistrzem. 
Profesorem nauki o sztukach pięknych. A nie dotrwali do tej zasłużonej, najpiękniejszej, mądrej starości Cybulski, Kobiela, Łomnicki, Bińczycki, Adam Pawlikowski… Czy oni też by utrzymali kierunek w górę?

Ale uwaga, kończy się programowo głupawo-dowcipna scenka dla sponsora, nawiązująca do przerywników z halabardnikami i linoskoczkami. Zaczyna się przedstawienie.
....
Obejrzałem i teraz biedzę się nad recenzją. W przerwach. Nie dość, że mam zaległości z rezonowaniem jako drugie z kolei echo po Django. Więcej impulsów, niż możliwości ich skonsumowania. Przyleciałem, żeby wkleić to tutaj i nie zamulać poważnych recenzji takimi dyrdymałami.

Jest już część I
Jest i druga ...

czwartek, 12 grudnia 2013

Gawęda o radiu (tekst z przełomu 2010/2011 - niedokończony)

Słuchacie radia? 

No tak, puszcza się coś, podczas jazdy samochodem. 
Dwójka? Oj, ale ambitne, jakaś Jesień, ale Warszawska! Coś lżejszego? 
Classic? O matko, znów leci ten nieśmiertelny poważny przebój. Jeszcze lżejszego?
Pogoda? Za lekkie i oklepane? 
Może Jazz? Nie ma już?  A zamiast tego jest jakieś Chilli Zet, czy coś w tym rodzaju. Padło. Za mała słuchalność, za mało reklam, nie starczy na opłatę koncesyjną.

Gdzie posłuchać bluesa albo country, gdzie piosenki z tekstem, a gdzie porządnego koncertu Mahlera pod dyrekcją Marinera, Karajana, albo chociaż Semkowa? 
A gdzie opery?

Nie, nie! Przełącz tę łomotaninę!  

W Tok-FM przestali denerwować swoimi grepsami i puścili nawet ludzki jazzik. Ale już się boję, jak mnie zaraz zaczną upominać. I zanim przełączę i tak mi humor zepsują.

Czasem leci coś fajnego w Radiu dla Ciebie, czasem w Trójce, ale ostatnio zrobili się strasznie awangardowi i łomocą tak, że nawet moja córka wysiada. 

Jej najczęstsza prośba, to teraz „ Tato, przycisz…”
Łatwiej znaleźć coś w Internecie, ale nie mam jeszcze takich urządzeń, żeby tego słuchać w samochodzie.

I…. mam! Mam swoje ulubione radio.  Mam, ale nie powiem. Bo trzeba porządnie. A na razie porządnie to się rozmarzyłem o swojej młodości...

Jak długo (będę je miał) ? Kto to wie. Nic nie ma stałego na tym najlepszym ze światów.

II prawo termodynamiki mówi, że pewna stała fizyczna może się tylko zwiększać. Nazwano ją bardzo mądrze „entropią”. 

Nie bardzo wiadomo, co to jest. 
Musiałem zdać egzamin i znów nie pamiętam wzoru. Zakuć, zdać, zapomnieć.

Ale podejrzewam, że to coś złego, bo ciągle się powiększa, chyba, że interweniuje „czynnik zewnętrzny”. 

Z doświadczenia zaś wiem, że jeśli się nie staramy, czyli nie czynimy wysiłków, każda rzecz się pogarsza. Dom robi wrażenie, jeśli nie opuszczenia - to zapuszczenia. Bruk porasta trawą, nawet asfalt zaczyna się wybrzuszać od korzeni wypychających go od dołu. 

A dobre radio staje się radiem gorszym. Aż przestajemy go słuchać.

Jestem dyletantem radia w znaczeniu etymologicznym. W rozważaniach etymologicznych łatwiej mi się posłużyć włoskim, tą łaciną dla ubogich, którą posługują się  papież Polak i Niemiec. (A teraz - Argentyńczyk przyp. KR 13 grudnia 2013).

Nowe słowniki włoskiego tłumaczą bez pardonu: dilettante – laik. 
Łagodniejsza nazwa ignoranta. Nawet się rymuje.

Na szczęście jeszcze pamiętam i mogę się podeprzeć słownikiem, w którym ręce maczała stara, kochana włosko-polska  rodzina Celeste i Zbigniewa Zawadzkich: dilettante – amator, miłośnik. 

A jeszcze lepiej: dilettare – rozkoszować się, lubować się. W tak użytym i wyjaśnionym słowie moja niekompetencja jest broniona przez moją miłość.


Sny młodości

Miłośnik radia. Wypada to krótko uzasadnić. Wzrastałem w czasach, kiedy radio było prawdziwym „oknem na świat”. Wystarczyło przekręcić gałkę i zamiast Wandy Odolskiej (fala 48 - imperialiści wszystkich krajów - bójcie się!) słuchało się komentarza Wiktora Trościanki albo Jana Nowaka - Jeziorańskiego.


Wprawdzie komentarz często było ledwo słychać spoza buczenia zagłuszarki i spiker Radia Wolna Europa musiał dodawać odwagi: „Nie lękajcie się zagłuszeń!”.

Lękać się było czego. Pamiętam, jak kiedyś spóźniony wychodziłem do szkoły i z ulicy usłyszałem, jak mój Ojciec zaczął słuchać wiadomej audycji. Dźwięk dochodzący z pierwszego piętra Jego pokoju był niepowtarzalny i nie budzący żadnych wątpliwości dla jakiegoś donosiciela. Spod pulsującego, nachalnego ryku „Rozgłośni imienia Mariana Buczka” wydostawał się z trudem charakterystyczny głos spikera, czytającego wiadomości. Mimo ryzyka spóźnienia na lekcję cofnąłem się i uświadomiłem Ojcu, że właśnie ryzykuje dużymi nieprzyjemnościami próbując otworzyć jednocześnie „okno na świat” i okno na ulicę.

Oprócz prawdziwej polityki prowadzonej z Monachium, Londynu przez przedwojennych patriotów,  żołnierzy Powstania Warszawskiego i spod Monte Cassino, nadawano Podwieczorki Przy Mikrofonie, też z udziałem przedwojennych patriotów, artystów występujących przed wojną w legendarnych teatrzykach i kabaretach. W czasie wojny to byli zwykli żołnierze Powstania Warszawskiego (Jan Krzysztof Markowski) lub artyści – żołnierze. Występujący często pod ostrzałem dla kolegów z Armii Andersa (Zofia Terné, Renata Bogdańska-Anders).


Były nawet słuchowiska!
Pamiętam jedno na temat dramatycznej walki z czasem o dostarczenie rzadkiego leku na krzepliwość krwi zagrożonemu śmiercią z jej upływu dziecka.

Wojna Światowa się skończyła. Trwała dalej nieprzerwana wojna radiowa o Wolną Polskę, za pośrednictwem Wolnej Europy.

To Radio narzucało standardy Polskiemu Radiu znajdującemu się pod komunistycznym nadzorem. A może ułatwiało pracę jego uczciwym pracownikom, próbującym w warunkach zniewolenia  swoją grę z komunistycznymi mianowańcami trzymającymi lejce władzy nad jednym z najlepszych na świecie mediów przed wojną?

Bo komunistyczne Radio było ciekawe. Może właśnie ciekawsze przez to, że zmuszone konkurować z Wolną Europą?

Od roku 58-mego Podwieczorki przy Mikrofonie pod wodzą Zenona Wiktorczyka, krajowe odbicie przedwojennych i emigracyjnych Podwieczorków, jakby dziwna rozmowa poprzez Żelazną Kurtynę prowadzona niejednokrotnie przez kolegów i przyjaciół.

Tamci, wolni i swobodni mogli złośliwie przygadać. Ci zaś niestety nie mogli za bardzo się odciąć. Bo pojechać językiem czerwonych nadzorców? Brrr. Tego się w tym towarzystwie nie robiło.

A inne ?
Niezapomniana Irena Kwiatkowska czytająca powieści dla młodzieży.  Którą długo brałem za młodego, zapamiętale opowiadającego, o dobrej dykcji, urwisa.

Matysiakowie z ulicy Dobrej, których podsłuchiwało się co wieczór.

Zgaduj Zgadule, które stały się tak popularne, że miały swoje odpowiedniki na lokalnych imprezach rozrywkowych.

Ale przede wszystkim Powieści Radiowe i Teatr Polskiego Radia, przedstawiające arcydzieła literatury i dramatu z najświetniejszymi kreacjami legendarnych aktorów.

Te głosy tak mi się utrwaliły, że do dzisiaj  rozpoznaję bezbłędnie głos Ireny Eichlerówny, Wieńczysława Glińskiego, też żołnierza Powstania, Andrzeja Łapickiego, Władysława Hańczę. Prześmiesznego Jana Kurnakowicza i  jego konkurenta do aureoli sławy komika, Aleksandra Dzwonkowskiego, czy Tadeusza Fijewskiego albo Stefana Witasa, Aleksandra Żabczyńskiego. 

Albo pewnego - lektora o aksamitnym głosie, w którym kochały się kobiety, a którego właściciel nie dorównywał urodą – Jego zapowiedzi pogody lub godziny były niepowtarzalne i do dzisiaj brzmią mi w uszach. Jak on się nazywał???

Do teatrów warszawskich na te wspaniałe kreacje nie mogłem wówczas chodzić. 525 kilometrów. A dużo później, kiedy chodziłem, większość z nich już nie żyła. Wychowałem się na Teatrze Polskiego Radia. I potrafię do dzisiaj docenić mistrzostwo słowa, jeśli je słyszę.

Mam chyba jeszcze w swojej bibliotece książkę - pracę doktorską niewidomego znawcy, Michała Kaziów -  „O dziele radiowym: z zagadnień estetyki oryginalnego słuchowiska”.

Dzięki panu Michałowi uświadomiłem sobie, jak radio ma wiele wspólnego z tradycyjną literaturą. Jest zjawiskiem podobnym do czytania dziecku przed snem. Kiedy ono, słuchając, ma zamknięte oczy.

Radio pozwala na zadzierzgnięcie  intymnej więzi między radiowcem a słuchaczem. Więzi subtelnej, „nie inwazyjnej”, nie nachalnej. 

Słuchacz jest tu stroną współpracującą. Wymaga się od niego czujności i wyobraźni. Zakłada się samodzielność i zdolność wnioskowania. 

Radio buduje wyobraźnię słowem. Słowem, które trzeba usłyszeć i przemyśleć. Przetrawić. Radio nie znosi pyskówek, chamstwa i hałasu. Przekrzykiwania się i stawiania na swoim. Słuchacz radia wie swoje. Taka konkurencja ponad żelazną kurtyną miała swoje dobre owoce.

Telewizja, kiedy powstała a ciągle jeszcze nie została odkryta jako zbrojne ramię władzy, mogła się wzorować.  Zresztą wraz z jej rozwojem Radio ustąpiło jej pierwszeństwa: Teatrowi Poniedziałkowemu i czwartkowej Kobrze z plejadą aktorów.
Czuło się wtedy, gdy czasem była transmisja z prowincjonalnych teatrów, że „to już nie to”.

Ale pozostańmy przy radiu.
Bo nie tylko teatr był specialité de la maison radia.

Był też kabaret absurdu, który tak ściśle pasował do peerowskich realiów. Poczynając od Eterka Jeremiego Przybory. I znów wspaniali aktorzy:  Irena Kwiatkowska i Tadeusz Fijewski. Później inne z tą samą wiecznie młodą i niezawodną Ireną Kwiatkowską. 

Jerzy Dobrowolski, Wojciech Pokora. W innym składzie Jerzy Fedorowicz, Maciej Zembaty, Andrzej Zaorski, Jan Tadeusz Stanisławski i last but not least, Stefan Friedman, już bez, zdawałoby się przyrośniętej, maski Gieńka Matysiaka, którą nosił jeszcze w szkole średniej. Zrzucił ją i został satyrykiem i porządnym aktorem.

A audycje o bluesie, muzyce country oraz ciekawych zjawiskach zachodniej muzyki popularnej? 

Głosy Wojciecha Manna, Korneliusza Pacudy, Marka Niedźwieckiego, Marka Gaszyńskiego. A Trzy Kwadranse Jazzu ciągnące się latami po godzinie 23-ciej ze wspaniałym saksofonistą i gawędziarzem Jane Ptaszynem Wróblewskim?

Jeszcze nie tak dawno, dziesięć lat temu z okładem, wracając wieczorem z niedzielnych wypadów słuchało się ciepłego, jak tuba, głosu Sławka Wierzcholskiego, który oprowadzał po „niebieskim” , świecie kołyszącym się na fali 12 taktów. "Niebieskim", czyli nieco smutnym ale pełnym życia. Prawdziwego życia.

Potem przyszła wolność

Najpierw zachłysnęliśmy się nią. Ale pamiętam niewiele. 

Może tylko wspaniałe audycje wyborcze w radiu Zet przed pierwszymi od wojny wolnymi wyborami, kiedy konkurujący ze sobą politycy jeszcze nie osunęli się w otchłań telewizyjnego szaleństwa, „profesjonalnej” umiejętności wykorzystania swojego krótkiego czasu i kradzieży czasu przeciwnika, przez utrudnienie mu wypowiedzi przerywaniem i pogardliwymi, głośnymi, nieartykułowanymi reakcjami.

Dyskutowali w parach. Argumentowali. Jeszcze się miało wrażenie, że się słuchają. Jeszcze się miało wrażenie, że się szanują. Że mają ze sobą coś wspólnego. Są konkurentami, zawodnikami w walce fair-play.

Wydawało się, że wolność przyniesie rozkwit stu kwiatów. Przyniosła eksplozję wesołkowatości, nijakości, chamstwa. Mamy w Warszawie chyba parędziesiąt radiostacji. Większość nadaje jakiś hałas, siekaninę, łomotaninę. Większość jest prowadzona przez słabo rozpoznawalnych lub aż nazbyt wyrazistych di-dżejów.


Rozwój radia w epoce minionego dwudziestolecia dobrze ilustruje historia Radia Tok FM.  Radio bardzo dobrze sformatowane, ruszyło z impetem i zdobyło sobie ogromną rzeszę wdzięcznych słuchaczy. Powoli zaczęło się przesuwać coraz bardziej na lewo, prawdopodobnie zgodnie z oczekiwaniami właściciela, wycinać co ciekawszych prowadzących. Dziś jego pluralizm jest tożsamy z pluralizmem macierzystej gazety. 
....

czwartek, 7 listopada 2013

Trudności z metodą naukową, ciąg dalszy

Piszę - "ciąg dalszy" (do tego tekstu), a nie - "dokończenie", ponieważ tego tematu nie przewiduję zamknąć. To wątek, który zamierzam ciągnąć, ponieważ jest pewne, że nowe wydarzenia będą następować z nieubłaganą konsekwencją.
O co chodzi?
Cyt.
Na odpowiedź na tę wątpliwość jeszcze za wcześnie. Nauczyłem się, że nie wystarczy wiedzieć, żeby coś ogłosić.
Najpierw trzeba namalować tło, kontekst, punkt wyjścia, założenia i wtedy można zaryzykować wnioski. A i tak ryzyko jest duże.
                        Że trafi się w próżnię. 
Ale ja mam mało, ale myślących czytelników, prawda?

Spróbujmy więc namalować tło.

Dwa poruszające wywiady.

Jeden - " z żoną profesora Wiesława Biniendy ("W Sieci", 4 listopada 2013), Marią Szonert-Biniendą.


Dwa fragmenty:

Pierwszy:
"(Mój mąż) jest naprawdę ceniony przez swoich amerykańskich kolegów. To rzecz bezcenna. Jest ceniony jako fachowiec i jako człowiek. (...)
Teraz, kiedy stał się głównym celem brutalnych ataków z Polski, ma to wielkie znaczenie. (...)
To są metody służb specjalnych, to jest rozpracowywanie człowieka. (...) Infiltracja środowiska, w którym człowiek żyje. poddaje się presji i naciskom osoby z najbliższego otoczenia. Uderzenie idzie szczególnie na przełożonych. (...)
przede wszystkim próba takiego wpłynięcia na otoczenie, by zmienić stosunek ludzi, którzy zaatakowaną osobę otaczają. (...)
W formie klasycznej tę metodę zastosowano w stosunku do dr.Kazimierza Nowaczyka z Uniwersytetu Maryland. (chodzi o naukowca tuż przed emeryturą, co utrudnia  mu znalezienie pracy. (...)
(W sprawie męża) Płyna listy, donosy, skargi. (...)ton tych listów - niesłychanie agresywny, arogancki, brutalny, taki, jak z PRL.
(...) "Czy wiecie, z kim on się zadaje, dla kogo on pracuje?", sugerują, że chodzi o jakąs nielegalną organizację terrorystyczną a nie o największą polską partię opozycyjną o profilu katolickim. (...)
Prawicowa ekstrema terrorystyczna" W Ameryce to niezwykle nośny zarzut, potencjalnie bardzo skuteczny."

Drugi:
Pytanie Jacka i Michała Karnowskich:
Mają państwo poczucie osobistego zagrożenia?
Odpowiedź Marii Szonert-Biniendy:
Tak, mamy.
P.:
Pani mąż i inni naukowcy (...) ryzykują całym dorobkiem zawodowym. (...)
O.:
Tak,ryzykują Czy jednak dorobek naukowy może być ważniejszy od Polski? Nie jesteśmy pierwsi (...)
P.:
Jaka jest stawka?
O.:
Albo obóz patriotyczny zwycięży, albo Polska przestanie istnieć. (...) Musimy o tę Polskę walczyć, gdyż ona istnieje, "póki my żyjemy".

Drugi wywiad, z prof. Chrisem Cieszewskim, jest z Gazety Polskiej z 6 listopada br.

Przytoczę tylko jeden fragment.

Pytanie Joanny Lichockiej:
(...) Jedna z Pana analiz cytowana była w naukowych periodykach aż ponad 250 razy.
Odpowiedź prof. Cieszewskiego
Opublikowanie jej zajęło 12 lat, bo wywracała dotychczasowe metody do góry nogami. (...)
P.:
Jest Pan uznanym profesorem, redaktorem naczelnym pism naukowych, Pana pozycja jest chyba nie podważenia przez jakieś akcje z Polski?
O:
Każdy może być oczerniony przez nieuczciwych albo dezinformowanych ludzi.
Na przykład w czerwcu zeszłego roku, gdy jeszcze nic nie wiedziałem o prof. Biniendzie, różni ludzie, których znam od dzieciństwa jako uczciwych i inteligentnych, mówili mi, że to pseudonaukowiec, który nic nie dokonał w życiu i teraz wywindował się na Smoleńsku.

Tymczasem prof. Binienda ma większe osiągnięcia niż ja i wyższą pozycję naukową. Ci ludzie byli ofiarami dezinformacji, a nie - powiedzmy - zgłupieli na starość czy stali się nieuczciwi.

Jest tyle niezdrowych emocji, że postanowiłem odciąć się od uniwersytetu i dalsze badania będę prowadził jako osoba prywatna. Nie chcę, żeby Amerykanie wiedzieli, w jakiej kondycji jest dziś polska kultura. Wolę, by uniwersytet nie był narażony na chuligaństwo i zwykły bandytyzm znad Wisły. Z punktu widzenia praw obywatelskich, wolności nauki, wolności debaty Polska zeszła do najniższych poziomów jakie istnieją na tej planecie. Nie chcę, z powodów czysto patriotycznych, żeby kraj moich rodziców był znany w Ameryce jako miejsce ludzi prymitywnych i bez zasad.
(...)
Polska jest jak z matrixu. (...) jakbym był we wspaniałym kraju, z cudownymi ludźmi, ale jakby obok nich grasowało mnóstwo "obcych", którzy mają kontrolę nad wszystkim, co dzieje się w domenie publicznej. Manipulują i stwarzają jakąś psychozę, potępiają jednych, wynoszą innych - przy całkowitym przyzwoleniu reszty. To kompletnie surrealistyczne.

Tymczasem ludzie mnie zaczepiają na ulicy sympatycznym "dzień dobry" (...)
Albo stoję w sklepie pod półkami i nagle ktoś podchodzi i bez większych wstępów mnie ściska "Bardzo jestem wdzięczny, cała rodziną oglądaliśmy" itd.
To szalenie wzruszające, przypomina, że Polskę nie zawsze się lubi, ale zawsze się kocha.

Koniec cytatów. Teraz ja.

Jeśli przeczytać jeszcze raz mój poprzedni tekst wątku, widać, że sytuacja się rozwija zgodnie z zarysowanym tam schematem. Bez pychy ale i bez fałszywej skromności.
Warto jednak tę "teorię" poprzeć powyższymi cytatami, które są niczym innym, jak świadectwami przygód duchowych przyzwoitych Polaków, emigrantów posolidarnościowych.


To materiał na długi esej. Tutaj staram się streszczać. Proszę przynajmniej docenić wysiłki.
W punktach.

1.  Odrobina niezbędnej odwagi

Moja teoria zakłada, że również „metoda naukowa” wymaga czasem, (a to jest właśnie ten szczególny przypadek), ale częściej, niż nam się zdaje, owej herbertowskiej odrobiny niezbędnej odwagi. Trzeba być gotowym na spotkanie z Potworem, jak mówi poeta, albo bestią, jak piszą skromniej i oryginalnie, bez nadużywania wysokiej, poetyckiej metafory, niektórzy eseiści. Ale piszą o tym samym.

2.  Odwaga

Odwaga ta nie polega na jakiejś bezmyślnej fanfaronadzie, albo na lekceważeniu zagrożenia. Odważnym stajesz się dopiero wtedy, gdy podejmujesz decyzję ze świadomością konsekwencji, godząc się na nie.

3. Długość łap Potwora.

Trochę się pośpieszyłem, uważając, że sfora medialnych psów będzie traktowała z respektem prof. Cieszewskiego. 

Jego pozycja naukowa wydawała się na tyle mocna, że zakładałem trzymanie ich na smyczy, że wystarczy samo szczekanie w kagańcu. Nie doceniłem długości łap potwora. Nie tylko próbował zaszkodzić reputacji prof.Biniendy, ale skutecznie zaszkodził dr.Nowaczykowi. 

Pamiętamy, że dr.Nowaczyk długo ukrywał się za internetowym Nickiem. W końcu odsłonił przyłbicę, aby zwiększyć wiarygodność swoich ekspertyz. I poniósł ofiarę. Stracił pracę na Uniwersytecie Maryland.

4. „Osłona kontrwywiadowcza” 

Mówienie o „osłonie kontrwywiadowczej” obywateli amerykańskich jadących na „front” zatrąca w tej sytuacji o groteskę. Wygląda na to, że Ameryka jest w dużym stopniu bezbronna wobec zgodnego działania agresji najemników z formacji mailowego uderzenia, agentów wpływu i tradycyjnych „pożytecznych idiotów”.

5.     Mozaika postaw „rycerzy prawdy”

      Krajowcy.
a.    Postępowanie Prof. Rońdy, pani Maria Szonert-Binienda oceniła podobnie łagodnie, jak ja. („(…) rozumiemy, że prof.Rońda znalazł się w sytuacji, na którą żaden naukowiec nie jest przygotowany”). Hmmm. Spuśćmy nad tym zasłonę milczenia. Punkt drugi tych wywodów ma tu zastosowanie.

b.    Prof. Kleiber nie wpadł w tę samą pułapkę („sytuację”), bo postępował sprytniej i wcześniej się zdążył wycofać. "Tak naprawdę", to niewiele zrobił a i tak się naraził. 
     Jednak ja oceniam go surowiej, niż Rońdę. Z dwóch powodów. 

     Wie dobrze, że Binienda prawdopodobnie stworzył solidne modele przebiegu zjawiska kontaktu skrzydła z brzozą oraz wariantów uderzenia o ziemię - samolotu o nienaruszonej konstrukcji. A jeśli nie jest pewny, to mógł to łatwo sprawdzić. Profesor Binienda zaprasza a Kleiber jest uznanym specjalistą z tej dziedziny. Jego zaniechanie jest w tym wypadku … niezrozumiałe. Ujmijmy to tak oględnie. To po pierwsze.


     Po drugie, jego pozycja prezesa PAN zobowiązywała by go (w normalnym kraju) do zajęcia stanowiska w obronie demolowanej debaty naukowej. 
     
     Minimum przyzwoitości w tej sytuacji - to podanie się do dymisji. To też zbyt niebezpieczne, czy nieopłacalne?
     Czy pan profesor nie widzi, że większym zaszczytem jest zachować wizerunek wybitnego naukowca (nawet takiego, który udaje, że nie ma sprawy) niż trwać na stanowisku bezwolnego prezesa PAN?
     WŁAŚNIE suma takich zaniechań składa się na wspomniany celnie przez prof.Cieszewskiego „matrix” w jakim żyjemy.

Emigranci
c.     Dr.Nowaczyk jest pierwszą ofiarą agresji Potwora. Jest bez pracy. Czy jest samotny, bez pomocy? To jest wątek do śledzenia.

d.    Prof.Binienda przyjął postawę aktywnej obrony przed atakami, za nim stanął murem jego macierzysty Uniwersytet. Otworzył własny front walki ze wsparciem.

e.    Prof.Cieszewski postanowił walczyć samotnie i nie mieszać tu swojego Uniwersytetu. Wstydzi się za Polskę. Ja się wstydzę razem z nim. Patriotyzm najwyższej próby.

6. Czy pozwalamy na istnienie matrixa?

Prof. Cieszewski zarzuca nam, że pozwalamy na istnienie matrixa

Czy nie jest już czas na podjęcie obywatelskiej akcji w obronie standardów? Na razie w obronie warunków do uprawiania owej „metody naukowej”, co do której Szczur Biurowy orzekł, że zwycięża tak łatwo?


7. Pointa

Wspomniałem o dwóch stronach, współautorach wydarzeń.

Jedna - to słudzy Potwora: kłamstwa, ciemności, głupoty, myślowej łatwizny, barbarzyństwa i służalstwa.
Druga - bojownicy Prawdy, odważni i ofiarni.

Nie wiadomo wprawdzie, która strona wykaże się większą konsekwencją, ale pewne jest, że nastąpi dalszy ciąg  wzajemnie powiązanych zdarzeń.

Nie tylko Potwór jest rozgrywającym.


Rozgrywka trwa.

wtorek, 5 listopada 2013

Django, cz.druga



na co zarezonowałem, czyli tekst Krzysztofa Koehlera "Django w salonie warszawskim "(W Sieci, 18 lutego 2013, str.60)

Link: część pierwsza
Nie widziałem tego filmu (Django Unchained). Rozkuty, uwolniony z łańcuchów, były niewolnik.
Quentin Tarantino. Reżyser.

Pan Krzysztof Koehler mnie zachęcił swoim esejem. Minęły trzy kwartały, cena spadła, może jakiś DVD w cenie promocyjnej? Zobaczymy. Bo pana Q. nie bardzo lubię. Na hasło postmodernizm wzruszam ramionami. Zatykam nos. Nie dość, że lekarstwo może gorsze od choroby, to jeszcze cuchnie. Poczekam, aż je wypróbują na zdrowszych. 

No i doczekałem się...
Eseista K.K., (inspirowany, czy też rezonowany przez film pana Q.) rozważa problem UWOLNIENIA.
Pewnie wszyscy, z wyjątkiem mnie, już byli na tym filmie.

"Czy niewolnik, choćby i wyzwolony, może kiedykolwiek stać się naprawdę wolnym człowiekiem?"

Pytanie, mówiąc po norwidowsku, "nienowe". Inaczej formułując, stawiał je śp. ksiądz Józef Tischner. Tylko nie wiadomo do dzisiaj, kto to był - ten homo sovieticus. Ci biedni, szarzy, skołowani Polacy, czy ci, co ich kołowali, łącznie z czcigodnym księdzem profesorem?

Pytacie - Profesor kołował czy był kołowany? Niejasno?

Com napisał, napisałem. 

Ale ja nie o tym. Pewnie sobie obejrzę, jak Tarantino pokazuje byłego niewolnika korzystającego z odzyskanej wolności. 
Czytał księdza profesora? Wątpię. Już sobie wyobrażam te mocne sceny, godne Tarantino, postmodernistycznie szokujące. Wtedy coś o tym napiszę.
Będzie jakieś wycinanie swastyk na czole, czy coś w tym rodzaju? Ups, to nie te problemy.
Wyobraźcie sobie, żeby wycinali czerwone gwiazdy - enkawudzistom na czole!
Ale historia! Ci faszyści - eneszetowcy - nasze - "bękarty wojny" - na to nie wpadli. 
Traktowali jeńców - sowieckich politruków i ich pomagierów, pospolitych bandziorów - co najwyżej - kulką w łeb.
Grunt, to mieć szeroki oddech i wiedzieć, czym  m o ż n a  szokować! Albo nie wiedzieć, czym nie można, ale przypadkowo nie robić tego. Szokujący Szczęściarz!

No dobrze, on może nie wiedzieć. Ma prawo. Ale my - nie mamy żadnego postmodernistycznego twórcy, chcącego zaszokować świat naszymi bękartami?! Tylko międlenie pokłosiem?!!! I wyuzdany taniec na ruinach Warszawy???!!!!
Ufff. Już, już. Puściło.

Teraz napiszę, jak zarezonował Krzysztof Koehler, oglądając ten film.
Bo o moim rezonansie na jego tekst już wspomniałem. Nie napisałem tylko - dlaczego ten rezonans. Nie teraz. Teraz będzie o jego rezonansie.

Mój rezonans na jego tekst - wyostrzył moje widzenie jego rezonansu.

Facet ogląda sobie amerykański film o byłym niewolniku i wszystko mu się kojarzy ... ze sprawą polską. Istny słoń a sprawa polska!

Potęga prawdziwej sztuki! Nawet postmodernistycznej. Bo prawdziwy talent, jako Boży dar, pokonuje wszystkie bariery i uwalnia się z okowów każdej ideologii. Pewnie to jest przypadek pana Q.

Koehler właściwie niewiele pisze o filmie. Jakieś szczegóły. Wróć. Gdzie tam szczegóły, zaledwie omówienia, aluzje i to od razu ocenne. Jakby inteligentne streszczenie bez odbierania przyjemności obejrzenia filmu (z tą przyjemnością - to bez przesady, jak dla kogo), ale streszczenie zawierające nie fabułę, tylko zamysł reżysera, przepuszczony przez ideowy filtr. Filtr naszego "polskiego zaścianka", z którego pochodzi eseista.

Koehler nie chwali filmu, ale myśli o tym, co go zajmuje, z czym mu się kojarzy, co go napawa troską. Jak człowiek, który jest "chory na Polskę" a przez to, mi bliski.

Garść cytatów:
"Zachowanie postaci granej przez Samuela L.Jacksona (...) nazwałbym  (...) słowem: sprzeniewierzenie się. (...)
Postkolonializm nazwie takie zachowanie poszukiwaniem hegemona zastępczego, odcięciem się od zdegenerowanej (podkreślenie KR. ja bym umieścił tu cudzysłów - ale Koehler wali po oczach!) wspólnoty. (...)
Obejrzałem "Django" i po raz kolejny oczy otworzyły mi się na rzeczywistość, która jest moją rzeczywistością, wcale nie z Południa Stanów.
A dwa dni po "Django" obejrzałem "Anatomię Upadku".
(...)
Różne typy i zakresy tego sprzeniewierzenia. Kto jest kim? Na kogo spadła bezradność?
Kto zajrzał w oczy bestii i już nie jest tym samym człowiekiem? (O matko! prawie ta sama, herbertowska poetyka! A skąd mu to? Przyp.KR)
(...)
Kto ucieka od wspólnoty? (tu już Kohler nie używa przymiotnika zdegenerowana przyp. KR)"
Ja jeszcze bym dodał swoje rozważania nad filmem "Układ zamknięty"Bo rozważania pana Krzysztofa K., o tym filmie, moim skromnym zdaniem, to pięknoduchostwo kompletnie nie na temat. A ocenione, jako "znakomite")

Uderzył mnie u Koehlera motyw trudno zbywalnej albo niezbywalnej mentalności "niewolnika rozkutego". Ja pisałem o tym samym, omawiając właśnie film "Układ zamknięty"! Może nie tak dobitnie?
Jemu się nie skojarzyło. Rozważał tak uniwersalnie, że aż strach.  Skojarzył Bugajskiego ze Steven'em Soderbergh'iem.  I tak, minąłem się w drzwiach z taką znakomitością.
Problem, który zapoznaje w filmie "Układ Zamknięty" Bugajski, tworząc charakterystykę postaci "ofiar" - niemal marionetek, Koehler jakby - pogłębia, przypisując im swoistą, rzekomą "anielskość", która wzbudza jego wątpliwości.
Tymczasem - moim zdaniem - pudło! To nie "anielskość" - tylko owo "unchained" tout court!

Wreszcie Koehler podaje swoje rozwiązanie dylematu "człowieka rozkutego", homo sovieticus.
"Troska i solidarność.
Współuczestnictwo. Ale bez kompensacyjnych opowieści. Twardo i realnie, na ile można."
Hmmm. Zapewne, zapewne. Ale nie zapominajmy. Nie ma lekko. Zapomniał, że napisał?
Kto zajrzał w oczy bestii i już nie jest tym samym człowiekiem?
Żeby być prawdziwie wolnym, trzeba mieć odrobinę (?) niezbędnej odwagi. I nie tylko.
Ale o tym "nie tylko" będzie później. Właśnie o tym, z czym jesteśmy z panem Krzysztofem "w jednej partii".

Czyli "dlaczego (naprawdę) się obudziłem".

Jesteś wolny? Masz czas? Spróbuj pomyśleć...

Django jako prototyp współczesnego Polaka wstęp lub wprowadzenie, ale o Django ani slowa

Myślę, śpię i ...się budzę. Z krzykiem

Myślę od dłuższego czasu nad problematem Mitu.

Czytam z określoną tendencją. Jestem "uważny inaczej". Pomijam najistotniejsze wątki, ale strzygę uszami zawsze, gdy ktoś ociera się nieledwie o ten problemat. A może nawet wcale mu to nie przyszło do głowy?

Ale jeszcze masa krytyczna emocji i treści oraz mocy puenty nie zostały przekroczone. 

Ta wzmianka - to taki ślad, gdyby mi stęchło zupełnie i gdybym swego zamysłu nie zrealizował. Ale nie tylko.

To dlaczego jeszcze ten... brudno - wpis?
Ano - bo znów się obudziłem... czytając tekst sprzed 3 kwartałów. Wtedy widocznie nie miałem takiej "mitologicznej" inklinacji...

Człowiek - rezonator

Będą dwa wątki.
Ten jest pierwszy: Jak reaguję na "intelektualne impulsy".

Człowiek coś czyta i ...ziewa. A inny się emocjonuje: Rewelacja!

Wyobraźmy sobie monografię pewnej choroby: etiologia, diagnoza i terapia, wraz ze wszystkimi szczegółami objawów swoistych i nieswoistych, prawidłowości i wyjątki, leki, skutki uboczne, dawkowanie itd. itp. Cegła na tysiąc stron. Mało obrazków. Realia niezbyt przyjemne. Nawet student medycyny, z powołaniem do zawodu - chyba nie będzie tego czytał z płonącymi uszami?

A ja słyszałem dawno temu o "autentycznym" (a nie "prasowym") fakcie, że taki student został prawdziwym specjalistą, wybitnym lekarzem od tej właśnie, wcale nie eleganckiej i niezbyt popularnej choroby. Czy zespołu, bo to jednak coś szerszego, bardziej profesorskiego? Zapomniałem.
Bo jego matka na to chorowała. I on, wiedziony synowską miłością i troską, szperał wszędzie, gdzie mógł. I nie tylko matkę wyleczył, ale napisał pracę magisterską a zaraz później – doktorską.
Najlepszym paliwem pędu do wiedzy, jest miłość i płynąca z niej determinacja dotarcia do głębi, do istoty. Do prawdy, która oświeca, leczy i wyzwala.

I co zrobić z tą prawdą, kiedy już ją posiądziemy? Nie (my - nie) napisaliśmy wprawdzie monografii, tylko notkę, która jest przyczynkiem. Może małym stopniem w głąb?

Ale odnośmy się do tego. Czegoś konkretnego. Namacalnego. 
Pewnie tajemnica "sukcesu" (cokolwiek to znaczy) polega na tym, żeby, posiadając "swoją prawdę", trafić z nią w tę samą wrażliwość u dużej liczby osób.

Można to zrobić przypadkiem. Ale można popracować nad formą i ułatwić odbiór. Właśnie trwa czwarta czy piąta redakcja. Widać?

Tak jest z rynkiem politycznym i rynkiem w ogóle. 
Człowiek z "misją rynkową" pracuje nad swoją ofertą zgodnie z tym, "co w duszy gra". Albo dlatego, bo "tak się złożyło". I potem składa ofertę. Oferta jest przyjęta, albo odrzucona.
Jeśli przyjęta - to sprzedając - pracuje dalej, aż osiąga, mniejszy lub większy, sukces.

To był (i jest) "mój" model. Nie ma się czym chwalić. Droga w pewnym sensie -  bezrefleksyjna. Bez wynalazków typu "kreacja potrzeby". Bez sondażowni i reklamy.

Jakiej potrzeby?
Mówię ogólnie. W pracy zawodowej i jako grafoman.  Podchodzę podobnie. Robię (piszę) swoje. I oferuję.

Nie mówię, że to jedyna dopuszczalna postawa. Bywa inaczej. To marketing mówi, jakie są potrzeby. Albo sam je stwarza. Potem projektant i wykonawca te potrzeby realizują. 

To godne szacunku starania osiągnięcia sukcesu. Nic złego. Jeśli wierzymy w coś, co jest POZA tym wszystkim. Jeśli w naszym działaniu kierujemy się ograniczającymi nas zasadami. 
Optimum w obszarze dopuszczalnym. "Boska" definicja optymalizacji, czyli droga do zbawienia przez czynienie sobie ziemi poddaną.

Bo jak nie, to biada.

Bo może zostać SAM MARKETING. Robimy wszystko, najmniejszym kosztem, po linii najmniejszego oporu i największej wygody, sięgając wzrokiem do dzisiejszego wieczora. Jutro? Się zobaczy. 
Coś mi wymyślą, od czego ich mam?
Wtedy się staczamy na pozycję hochsztaplera. Skojarzenia dowolne. Jakby co, ja nic nie mówiłem. Tak sobie bajdurzę.

Nie mówcie zaraz, że jestem z PiSu i myślałem o PO.
Albo odwrotnie. 
I nie siedzę okrakiem na barykadzie!
Jedni są mądrzejsi (politycznie - odrobinę), ale wcale nie jestem pewny. I nie powiem którzy. 
I nie dlatego, że nie jestem pewny.
Po prostu - to nie ma nic do rzeczy. Opisuję prawa przyrody. Nie moja wina, że wszystkim się to kojarzy albo z PiSem albo z PO.

Ale już koniec na ten temat. Bo można napisać cegłę - w czym zresztą celuję.

Wątek został naszkicowany.

Przechodzimy do wątku nr 2. Ale nie teraz...
Za chwilę...

poniedziałek, 28 października 2013

Trudności z Metodą Naukową

link do części drugiej
Szczur Biurowy napisał entuzjastyczny komentarz na temat zwycięstwa Chrisa Cieszewskiego w potyczce z machiną kłamstwa, żelaza i papieru.

Też mi się to podobało.
Ale mój wpis na temat kontekstu tego incydentu wykracza poza rzekomy przepis na łatwe pokonanie Potwora. Metoda naukowa? Oczywiście, ale - NIE TYLKO.

Mój oryginalny komentarz na blogu Szczura, po głębszej analizie - tutaj jest całkowicie nieczytelny. Przerobiłem go gruntownie, jednak tezy są te same.

No, SM (czyli Scientific Method)- to nie jest sprawa dla idiotów...:)

W Polsce nie rozpoczęło sie jeszcze prawdziwe, zgodne z regułami sztuki, śledztwo. Toczy  się DOPIERO wojna medialna o serca Polaków, aby zaczęli się domagać bardziej aktywnie PRAWDZIWEGO ŚLEDZTWA. Największa nieuczciwość niektórych komentatorów, to udawanie, że tego nie rozumieją. Albo, będąc uprzejmiejszym,  - po prostu - nie rozumieją :) 
Dyskusje o metodzie naukowej powinny to uwzględniać.

I rozmowa pana Kacprzaka (nie znam stopnia oficerskiego tego pana) i profesora Cieszewskiego jest ilustracją bardziej lub mniej świadomego ignorowania tej wojny.

W tej wojnie zostało odniesione taktyczne, lokalne zwycięstwo. Ale jego konsekwencje są jeszcze nieznane.
To przypadek prof. Cieszewskiego

Aby to zwycięstwo zostało odniesione – musiało zaistnieć jednocześnie kilka sprzyjających warunków.
A jest to sukces I kategorii. Ale po kolei.

Określmy te kategorie.
Idąc od tyłu:

III kategoria.
Znaleźć istotny punkt zaczepienia dla hipotezy wyjaśniającej katastrofę. Albo obalający znaną hipotezę. I zostać zlekceważonym.
Przykład – dr Bramski: - zaproponował "program badawczy" dla ustalenia ciśnienia w kadłubie, które oderwało wręgę nr 65. Zdjęcie nr 33 w raporcie MAK. 

Mogłoby to przesądzić o prawdziwości lub fałszywości hipotezy wybuchu. Kołki mocujące wręgę są dostępne. Parę egzemplarzy TU-154 jeszcze jest. Nie trzeba czekać na wrak, w którym te kołki już są zerwane i to widać na zdjęciu. 

Ktoś to podjął? A sam dr Bramski? Może ktoś wie?
http://krisruminski.blogspot.com/2012/05/manipulokracja.html

II kategoria
Prof. Binienda. Linków nie trzeba, sprawa znana i omawiana do znudzenia.
Dlaczego II –ga? Bo czcigodny profesor został „zaszczycony” – nagonką. Źle czy dobrze, byle z nazwiskiem :)
Nie został zlekceważony. Jest wściekle zwalczany. To go automatycznie uwiarygadnia.

"Nie wierzę w wiadomości, które nie były dementowane". Przypadek prof. Biniendy - to precyzyjna ilustracja tego powiedzenia księcia Gorczakowa.

I kategoria:
– prof. Cieszewski.To - czy 10.4.2013 brzoza była, czy nie była złamana - ten dylemat - każdy (idiota) zrozumie. Dlatego to najbardziej nośne odkrycie. A więc najbardziej medialne.  I najbardziej groźne.

W prof.Cieszewskim zjednoczyły się szczęście :) i trzy talenty: profesorska kompetencja, publicystyczna swada i odwaga.
Ale, z całym szacunkiem, wynikająca być może z ignorowania niebezpieczeństw. Albo z "osłony kontrwywiadowczej" obywatela amerykańskiego - bądź co bądź - profesora prestiżowej uczelni. Seryjny samobójca MUSI być trzymany na uwięzi. A Cieszewski pojechał na front.

I jednak "oficerowie wyszkolenia bojowego " - (dalej - OWB) traktują go z "pewną nieśmiałością". 

Wróćmy jednak do kategorii II i profesora Biniendy

Problemat, czy skrzydło mogło złamać brzozę czy brzoza skrzydło, dla przeciętnego zjadacza papki - jest praktycznie nierozstrzygalny. 
Nawet, jeśli z jednej strony występuje profesor uczelni - niestety - nie najbardziej prestiżowej (być może bez "osłony kontrwywiadowczej") a z drugiej - specjalista od paralotni lub profesor od badania gwiazd.

I dlatego prof.Binienda okazywał w swojej odwadze, zupełnie zrozumiałą powściągliwość. A OWB – miały mniej oporów, żeby go ośmieszać.

Oto reakcja "szarego człowieka": Mój znajomy – inżynier mówił o nim: Acron? co to za uczelnia? Które miejsce w klasyfikacji? 
Tak rozumują wykształceni, szarzy ludzie.

Ta II kategoria, w której znajduje się prof. Binienda, chroniony samym faktem obywatelstwa amerykańskiego, zawiera jednak również obywateli polskich.

Powiedzmy o nich kilka słów.
O naszych profesorach - krajowcach, którzy są samotni wobec machiny pogardy, kłamstwa i przemocy.

Prof. Kleiber, 
 specjalista od metody elementu skończonego, a więc, w pewnym sensie - człowiek z branży Biniendy - powiedział o nim: "nie znam go" a w domyśle – nie znam jego dorobku. (wywiad dla TV Republika)

Dla specjalisty z tej samej branży i dla problemu wagi, jaką reprezentuje Katastrofa Smoleńska, kiedy jego kolega ogłasza sensacyjne wyniki badań - to kompromitacja. Ale "stosunkowo mała". 
Medialnie - niezauważona. Nawet przez stronę opozycyjną, która nie chce pogarszać sytuacji człowieka pod presją, który przynajmniej stara się zachowywać przyzwoicie. "Nie jedzie szczawiem". Ani kolegą - profesorem - Sadurskim. Tymi naszymi, starym i nowym - Ionescowymi nosorożcami.

A może komentatorzy lekceważą incydent?
Albo - co gorsza - nie rozumieją już, że to jest, według "normalnych" ( a tam - normalnych. Zależy dla kogo. Napiszmy -  przedwojennych) standardów - kompromitacja właśnie?

 Nawet jeśli nie znał, to z czystej zawodowej ciekawości, powinien się zainteresować – i sprawdzić
Tymczasem nikt mu tego nie wytyka. A Binienda zaprasza!

Kleiberowi stanowisko w PAN przeszkadza? 
No dobrze. Nic więcej na jego temat. Szanujmy każdego przyzwoitego człowieka, nawet, jeśli musimy zaciskać zęby.

Prof.Rońda, 
tak obstawiam - był następny w kolejce do .... hmmm, ..... zdyscyplinowania. Chyba trochę - na własne życzenie.
Nie mnie sądzić.
Ludzie, którzy mieli kontakt z Potworem - powinni być traktowani z powściągliwością.
Powinni czuć nasze wsparcie, niezależnie nawet od popełnianych pod presją błędów.

Wniosek:
Nie jest tak łatwo stać się negatywnym bohaterem OWB. To naprawdę wyczyn.
Ale zostać zwycięzcą w starciu z tą machiną - to rekord świata! Brawo prof. Cieszewski!

Nawet, jeśli to zwycięstwo "kosmity" z miejscowym Potworem, my, ludzie tutejsi, uczmy się od kosmitów. My - mamy gorzej. Musimy mieć trochę więcej niezbędnej odwagi, trochę więcej zimnej krwi i opanowania drżących warg i drżących rąk. 
Odwagi!

Piłka w grze...

PS
Chociaż prof. Cieszewski mógłby jednak lepiej wyrażać swoje ogólne myśli i nie mylić „kultury polskiej” z „kulturą oficerów bojowego wyszkolenia” K(o)BW.
A może nie myli? Tylko uważa, że każdy naród ma takich oficerów na jakich zasługuje?

czwartek, 17 października 2013

NSZ reaktywacja!

NSZ.
Krytycy Powstania Warszawskiego nie znad kawiarnianego stolika, pseudopartyjnej kanapy czy z lektur młodego pistoleta (a raczej kapiszonowca. Na literę Z). Tylko z głębi lubelskich, kieleckich i częstochowskich lasów.


Notka w Wikipedii, nawet długa i pełna faktów historycznych? Wolne żarty. A gdzie ludzie, ich motywacje, ich marzenia?

Ich charakter, przyzwoitość, twardość, odwaga i fantazja?
Np. w akcji godnej Zagłoby, zdobycia planów sowieckich pól minowych lub niemieckich stanowisk bojowych?
Co decydowało, że byli kochani przez miejscową ludność, mimo, że czasem nawet karali śmiercią?

Chcesz wiedzieć? Elżbieta Cherezińska , Legion. 800 stron.

Książka oparta na dokumentach, ale obfita w mleko, krew, miłość i męską przyjaźń. Czasem ponad podziałami. Ekumenia przyzwoitości między konkretnymi ludźmi z NSZ, AK a nawet z AL i spośród sowieckich zrzutków.

Szlachetność, rozsądek i siła woli. Szlachetność, zagubienie i głupota. Sumienie lub zezwierzęcenie. Prawda i zakłamanie. Nawet nierozwiązana zagadka ludzkiej duszy. Zanim spocznie w dole, jako ofiara "faszystów". W istocie zabita przez swoich, jako element niepewny. Życie. I śmierć.

A bohaterowie z NSZ?
Mieli inną wizję polityczną i umieli ją wcielać w życie. Na taką skalę, ile starczało „budżetu”.
Też przegrali. Jak AK, które walczyła z dodatkowym obciążeniem, jak z garbem. Garbem lojalności wobec sojuszników, która wydawała Polskę i nich samych w łapy sojusznika naszych sojuszników. Nawet bardziej przegrali.

Polska mozaika postaw. Mozaika patriotyzmów. Nie „dwóch”, * : wielu, ale prawdziwych.

Ja - znający, jak tuszę, najnowszą historię Polski nieco lepiej od przeciętnej, nie zdawałem sobie do końca sprawy, jak wspaniałą robotę robili. Zbrojne Polskie Państwo Podziemne w centralnej Polsce. 

Samorząd. Polska konfederacja. Z policją, kwatermistrzostwem, sądami i z salonem śmietanki towarzyskiej oraz klubem gentelmenów w ziemiańskim dworze. Tyle, że we dworze ziemianie, wysiedleni z odzyskanej dwadzieścia lat temu Wielkopolski. Wahadło polsko niemieckie. Ale niesymetryczne. Ciągle niesymetryczne.

Jaką stanowili siłę!
Jaki autorytet i ostoja dla okolicznej ludności. Lepiej czuję, dlaczego byli tak przez komunistów znienawidzeni, zwalczani, mordowani i opluwani. Jeszcze bardziej niż AK.  

Jeśli to możliwe. Ale, jak widać, miara nienawiści do każdej "ludzkiej przeszkody" w zdobyciu władzy i rządu dusz, miara zbrodni państwowej a właściwie antypaństwowej i antynarodowej - nie ma granic.

Na tę Republikę Nadwiślańską zbudowaną siłą talentu, uporu, profesjonalizmu (tak, to słowo – to celowo użyty anachronizm ) głosowali – nogami – żołnierze, chłopstwo i ziemianie. Z małego, biednego oddziału partyzanckiego - Brygada! Z ochotników - patriotów, ale i  niedobitków, uciekinierów, zagubionych i nieświętych, ale nawróconych. Prawie tysiąc osób! I mimo walk - ciągle rosła w siłę, w uzbrojeniu i liczebności! Do półtora tysiąca!

Liczyć się musieli Niemcy, nienawidzić musieli … sojusznicy naszych (wiarołomnych i małodusznych) sojuszników. A w istocie – wrogowie - tak – wrogowie ze wschodu. Mający inne plany. Imperialne. „Kto nie jest z nami, ten … musi sczeznąć!”

„Polscy faszyści”, których wleczono nawet po zachodnich sądach, za ich rzeczywisty lub domniemany antysemityzm. **
Miał on przed wojną (w niektórych kręgach) złą sławę. Ale dopiero Hitler i stojący za nim murem naród niemiecki nadał mu tę szczególną postać. Piekielne znaczenie. Mieszanina apokaliptycznej zbrodni, nieludzkiej pogardy i potwornej oziębłości serca.

W tych sądach – wygrywali jednak pozwani. A nie – oszczercy, wrogowie i pożyteczni, napuszczeni przez nich, idioci. Siłą faktów i świadków, których ocalili. Również Żydów.

Autorka nie ściemnia, że ich bohaterowie kochali Żydów. Jednak niechęć do Żydów, konkurentów w biznesie i często nielojalnych obywateli słabej, nie dającej dostatecznej ochrony swoim obywatelom, II Rzeczypospolitej – to jedno. Ale stosowanie wojennego prawa wobec bandytyzmu połączona z honorową i rycerską postawą  - drugie. 
To nie jest  żaden paradoks. To spójne.
Ratowanie Żydów. Nie – z entuzjazmem, nie - z sympatii. Ale z obowiązku i z przekonania, z poczucia przyzwoitości.

Czy to nie jest aby nauka dla młodych, przykład właściwej postawy? W prawdzie, nawet ze świadomością swojego narodowego egoizmu i zwykłych, ludzkich ograniczeń?
Czy to nie przemówiło by bardziej do młodzieży, której się wpaja abstrakcyjne hasła „tolerancji”? Która obowiązuje wśród myślących podobnie, ale się kończy, kiedy staje się oko w oko z człowiekiem „obcym”?

NSZ. Brygada Świętokrzyska.
Zub-Zdanowicz z przeciętą, złowrogą brwią, „mający talent do ludzi”, prawdziwy twórca oddziału.

Kołaciński - „Żbik”, ukochany "król" okolic Częstochowy, znany i na Kielecczyznie ulubieniec panien i mężatek. Drugi - urodzony organizator.

Ich dowódca, Aleksander Szacki – Bohun, ten – to się kulom naprawdę nie kłaniał!

To Żołnierze Wyklęci, którzy „nie poddali się nikomu”. Dokonali cudów. Przeszli, (chociaż nie wszyscy- to nie był spacer), jak Maczek we wrześniu, zwartą jednostką na Zachód. 

Nie dali się rozbroić ani Niemcom, ani nawet …Amerykanom. Wyzwolili żeński obóz koncentracyjny w Hołyszowie w Czechach. Zapobiegli planowi zabicia Żydówek na wypadek ataku. Uratowali ludzi stojących na skraju wyniszczenia. Przedstawiciele rządów Francji, Belgii, Anglii, Holandii – dziękowali za uwolnienie ich obywatelek. Mieli swoje pięć minut. Byli sławni.

Londyn najpierw myślał, że to oddział AK i się cieszył. By potem – zazdrościć. Ba!
Kontrakcja Moskwy. Agent wpływu podległy GRU– Stefan Lityński odwiedza Brygadę, jako polski dziennikarz. Potem pisze donos w „News Chronicle”, jako Stefan Litauer: „Polscy Faszyści rządzą pięcioma czeskimi wsiami”.

Generał Patton, ratujący honor naszych sojuszników:

Na Boga, powinniśmy podrzeć te cholerne, podłe porozumienia z Sowietami i ruszyć prosto na wschodnie granice.

Ginie w wypadku. Śledztwo szybko umorzone. Bez niewczesnych analogii. Wypadki chodzą po ludziach. Zwłaszcza niewygodnych.

W Polsce i tej Ludowej i tej naszej, trzeciej RP, NSZ ciągle ma zła prasę. Ilu jeszcze jest ochotników - Litauerów? Ale pan Stefan przynajmniej pojechał na miejsce. Teraz by pojechał?

Brygada Świętokrzyska. Oprócz obszernej notki w Wiki ma Wielką Księgę chwały. 

Legion. Niby ostatnia kohorta. Upada nie imperium. Upada odwieczna kraina wolności, która ciągle nie ma do niej szczęścia. 
Gotowy scenariusz na film. Na serial. Niepoprawny. Arcypolski. Jeden Czas Honoru nie czyni wiosny!

Panowie - wieszcze z kamerą! Do roboty!


* Jan Józef Lipski

** Ale i tak mieli szczęście, że nasi sojusznicy - Amerykanie nie wydali ich Sowietom, jak żołnierzy Zapory.
Bo o faszyzm ich oskarżano. Ale o to, że są esesmanami w polskich mundurach, jak Zaporę i jego oddział, jeszcze nie. A przecież Dekutowski był "tylko" z AK! W zasługach u Czechów przebił jednak Bohuna....No tak, ale Zub - Zdanowicz przeszedł do NSZ z AK. Bo chciał walczyć. Na stanowisku, gdzie mógł wykorzystać swój "talent do ludzi". I wykorzystał!

Polskie losy są o wiele ciekawsze niż świadomość ignorantów i idiotów - "antyfaszystów" dla ubogich.