czwartek, 17 października 2013

Moje lektury

czyli zapowiedź nowego cyklu, ale bez zobowiązań.

Po nieudanej próbie filmowego "cyklu recenzenckiego", który oczywiście, jak to typowy grafoman, zamierzam kontynuować, bez kłaniania się jakimś moderatorom ani redaktorom, tak mi się jakoś ulało pseudorecenzją książki.

Ale po kolei...

Mój „las” (czyli silva) hmm… trochę usycha, ale skoro „rzeczy” (co, czego - res, rerum) nie trzeba podlewać, to może przetrwa. Najwyżej res się trochę zakurzą.

Wprawdzie jestem starym abnegatem (i muszą zapędzać mnie do mycia łazienki, co robię z … chęcią,  gdy … mycie ma się już ku końcowi), ale zrobię malutkie odkurzanie. Licząc, że szybko mi się zrobi przyjemnie.

Jestem zalatany. Nawet dzisiaj, mam odpowiedzialną funkcję nadzorcy dzielnego rzemieślnika z ekipą, instalującego nam piec gazowy prestiżowej, niemieckiej firmy. Na literę V. Uff! Na literę V!
Ale to nie wszystko i nie będę się przechwalał. To tylko usprawiedliwienie dla tych kilku (co najmniej jednego) wiernych czytelników.

Opowiem krótko (tym razem naprawdę krótko - „zaraz, panie majster, już do pana schodzę!”), co robię, jak siadam i piję herbatę.
Mam za sobą kilka świeższych lektur. Ma być krótko, będzie o jednej. O tej, nad którą nie zasypiałem wieczorem.

Elżbieta Cherezińska, Legion. Cegła, bite 800 stron. Grubsza od Biblii Excela, Johna Walkenbacha, której całej nigdy nie przeczytałem, chociaż ciągle z niej korzystam. A ten Legion przeczytałem od deski do deski. Ale nie jednym ciągiem. Nauczyłem się odrywać od pasjonującej lektury. Kiedyś Zbrodnię i Karę (też niezła cegła) czytałem całą dobę bez przerwy. Teraz to już fizycznie niemożliwe. Mówię to jako inżynier. Znacie tę pouczającą historyjkę?
Jaka jest różnica między fizykiem a inżynierem?

Jeśli zapytamy fizyka, czy kij może latać, on odpowie, że to fizycznie niemożliwe. A inżynier? Odpowie pytaniem: Jaki ma pan budżet na ten projekt?

Co do mnie, cenię sobie ludzi chodzących po ziemi a potrafiących porywać się z motyką na słońce. Zanim jednak się porwą, zatroszczą się o odpowiedni budżet na ten projekt.
O tym jest ta książka pani Elżbiety.

A to jedno drzewo z lasu (na razie raczej zagajnika) moich rzeczy - to taka moja rekomendacja. Opowieść o  lesie przyjaznym, prawdziwym mateczniku polskiego niedźwiedzia, który nie dawał się wykurzyć.

3 komentarze:

  1. Ufff, już myślałem, żeś się drogi Krisie nieco zniechęcił do blogowania, a to tylko "zalatanie". Czyli norma. :-)

    Po Chrezińską sięgnę, dziękuję za rekomendację. Już zrobiłem szybki "research" w sieci. Recenzje przeważnie bardzo dobre. Zresztą mogę polegać wyłącznie na Twojej opinii, gdyż też po prostu "połknąłem" swego czasu "Zbrodnię i karę" (za pierwszym posiedzeniem 300 stron zleciało jak z bicza strzelił, a wymuszoną przerwę robiłem z poczuciem silnego dyskomfortu). Zatem "de gustibus..." z Tobą raczej się nie muszę dyskutować, przynajmniej na gruncie humanistyki, bo do "Excela" czuję jedynie pełen szacunku (jak wół wobec malowanych wrót) dystans.

    A co do inżyniera i fizyka... Przypomniała mi się anegdotka z lat studenckich: "Jaka jest różnica między studentem Uniwersytetu i Akademii Medycznej? Jak pierwszemu kazać wykuć jakąś cegłę na pamięć, zapyta "Po co?", drugi zaś odpowie - "Na kiedy?"

    Na razie kończę i serdecznie pozdrawiam. Twój drugi wpis zostawiam sobie na (nieco) później.


    Romeus

    OdpowiedzUsuń
  2. Uff, już myślałem, Drogi Romeusie, że się znudziłeś komentowaniem grafomana :)

    Co do studenterii...
    Hmm. To zawołanie "Na kiedy" - znałem. W wersji - jak student odpowiada na pytanie "natury ogólnej":
    "Czy można się nauczyć chińskiego w wersji seczuańskiej?"


    Poruszyłeś wątek motywacji i podejścia. Po angielsku - "aproach" :)
    Podejmując moje podejście do podejścia...

    Uniwersytet ustawiłeś na pozycji "sensu" a medyków na pozycji "pragmatyzmu" i budżetu", jako inżynierów.
    Można by tu długo dyskutować, czy myć ręce, czy nogi.

    Faktem jest, że dzisiejszym (ale wczorajszym też, zapewne :) ) "inżynierom" brakuje poczucia sensu, zaś "humanistom" brakuje umiejętności szukania "budżetu".
    A często (najczęściej?)- jednym i drugim - jednego i drugiego.

    A przecież trzeba korzystać z wszystkich siedmiu Darów .
    Podejście "sensu" - to czerpanie najwięcej z Darów- pobożności, bojaźni Bożej, mądrości, i ... męstwa
    Podeście "budżetu" - rozumu, rady, umiejętności i ... męstwa

    Tego ostatniego zawsze potrzeba. No i zawsze - brakuje dzisiaj szczególnie. Terror czasów normalnych.
    "Każdy ma prawo do szczęścia."
    "W razie czego ja sp...."

    Dlatego "nasze problemy" rodzą się w dużej części właśnie z deficytu otwartości na te dary.
    Jednostronności, gonitwy za "celem". Chcemy gola!
    Dzisiaj ci, którzy nawet tego nie potrafią, (bo w sytuacji "komfortowej" gonią za golem a tracą cały ich worek) krytykują (ba - odsądzają od czci!) tych, którzy w sytuacji piekielnych dylematów ocalili przynajmniej Dar bojaźni Bożej, męstwa i umiejętności, przegrywając z honorem.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. No proszę, niby zwyczajna anegdotka, a można z niej wysnuć przesłanie ewangeliczne. I jak tu Ciebie nie czytać?! "Terror czasów normalnych" - jakże celnie, drogi Krisie, to ująłeś. To terror specyficzny, bo jego ofiary często sami siebie ustawiają w roli autocenzorów i autopolicjantów, ba - nawet swego rodzaju ubeków i konfidentów. Męstwa brakuje... Tak, gdyż jego istnienie zawsze jest pochodną umiłowania rzeczy wielkich, prawdziwego Sensu. W wielu sercach zanikają dziś wartości, które na męstwo zasługują. Kiedyś była wiara i miłość ojczyzny. Dziś należą do getta spraw wstydliwych i "obciachowych". Ich miejsce zajęła po prostu wygoda i pragnienie tejże. Wygoda materialna (żyje się po to, by coraz więcej mieć) i psychiczna (żyje się tak, by mieć "święty spokój"). Czy można cierpieć, ponosić jakieś ofiary w imię wygody? Owszem, można na coś oszczędzać latami. Ale czy dziś się oszczędza latami? Dziś się bierze kredyt, skazując się zarazem na kolejną postać niewolnictwa (pomijam oczywiście sytuacje, kiedy kredyt jest wręcz życiową koniecznością). Apoteoza wygody prowadzi do upadku człowieka. Czyniąc z niej najwyższą wartość trzeba bowiem prędzej czy później wyrzec się innych, prawdziwych wartości. A nosicieli tych ostatnich zdegradować w ich człowieczeństwie. Subiektywnie przekształcić w oszołomów, paranoików, dewotów, faszystów etc. Na gorzką ironię zakrawa wszelako, że wyznawcy kultu wygody, sami sobie robią krzywdę. Taki model życia po prostu musi z czasem zamienić się w udrękę wewnętrznej pustki, bezsensu i zagubienia. Częściowo można go zagłuszać nowymi gadżetami, udziałem w zbiorowych histeriach w związku z wynajdywanymi przez media "bogoojczyźnianymi czarownicami" itp. Ale jak długo?

    PS

    Nie mam nic przeciwko wygodzie jako takiej. Krytykuję tylko jej "kult". :-)

    OdpowiedzUsuń