czwartek, 7 listopada 2013

Trudności z metodą naukową, ciąg dalszy

Piszę - "ciąg dalszy" (do tego tekstu), a nie - "dokończenie", ponieważ tego tematu nie przewiduję zamknąć. To wątek, który zamierzam ciągnąć, ponieważ jest pewne, że nowe wydarzenia będą następować z nieubłaganą konsekwencją.
O co chodzi?
Cyt.
Na odpowiedź na tę wątpliwość jeszcze za wcześnie. Nauczyłem się, że nie wystarczy wiedzieć, żeby coś ogłosić.
Najpierw trzeba namalować tło, kontekst, punkt wyjścia, założenia i wtedy można zaryzykować wnioski. A i tak ryzyko jest duże.
                        Że trafi się w próżnię. 
Ale ja mam mało, ale myślących czytelników, prawda?

Spróbujmy więc namalować tło.

Dwa poruszające wywiady.

Jeden - " z żoną profesora Wiesława Biniendy ("W Sieci", 4 listopada 2013), Marią Szonert-Biniendą.


Dwa fragmenty:

Pierwszy:
"(Mój mąż) jest naprawdę ceniony przez swoich amerykańskich kolegów. To rzecz bezcenna. Jest ceniony jako fachowiec i jako człowiek. (...)
Teraz, kiedy stał się głównym celem brutalnych ataków z Polski, ma to wielkie znaczenie. (...)
To są metody służb specjalnych, to jest rozpracowywanie człowieka. (...) Infiltracja środowiska, w którym człowiek żyje. poddaje się presji i naciskom osoby z najbliższego otoczenia. Uderzenie idzie szczególnie na przełożonych. (...)
przede wszystkim próba takiego wpłynięcia na otoczenie, by zmienić stosunek ludzi, którzy zaatakowaną osobę otaczają. (...)
W formie klasycznej tę metodę zastosowano w stosunku do dr.Kazimierza Nowaczyka z Uniwersytetu Maryland. (chodzi o naukowca tuż przed emeryturą, co utrudnia  mu znalezienie pracy. (...)
(W sprawie męża) Płyna listy, donosy, skargi. (...)ton tych listów - niesłychanie agresywny, arogancki, brutalny, taki, jak z PRL.
(...) "Czy wiecie, z kim on się zadaje, dla kogo on pracuje?", sugerują, że chodzi o jakąs nielegalną organizację terrorystyczną a nie o największą polską partię opozycyjną o profilu katolickim. (...)
Prawicowa ekstrema terrorystyczna" W Ameryce to niezwykle nośny zarzut, potencjalnie bardzo skuteczny."

Drugi:
Pytanie Jacka i Michała Karnowskich:
Mają państwo poczucie osobistego zagrożenia?
Odpowiedź Marii Szonert-Biniendy:
Tak, mamy.
P.:
Pani mąż i inni naukowcy (...) ryzykują całym dorobkiem zawodowym. (...)
O.:
Tak,ryzykują Czy jednak dorobek naukowy może być ważniejszy od Polski? Nie jesteśmy pierwsi (...)
P.:
Jaka jest stawka?
O.:
Albo obóz patriotyczny zwycięży, albo Polska przestanie istnieć. (...) Musimy o tę Polskę walczyć, gdyż ona istnieje, "póki my żyjemy".

Drugi wywiad, z prof. Chrisem Cieszewskim, jest z Gazety Polskiej z 6 listopada br.

Przytoczę tylko jeden fragment.

Pytanie Joanny Lichockiej:
(...) Jedna z Pana analiz cytowana była w naukowych periodykach aż ponad 250 razy.
Odpowiedź prof. Cieszewskiego
Opublikowanie jej zajęło 12 lat, bo wywracała dotychczasowe metody do góry nogami. (...)
P.:
Jest Pan uznanym profesorem, redaktorem naczelnym pism naukowych, Pana pozycja jest chyba nie podważenia przez jakieś akcje z Polski?
O:
Każdy może być oczerniony przez nieuczciwych albo dezinformowanych ludzi.
Na przykład w czerwcu zeszłego roku, gdy jeszcze nic nie wiedziałem o prof. Biniendzie, różni ludzie, których znam od dzieciństwa jako uczciwych i inteligentnych, mówili mi, że to pseudonaukowiec, który nic nie dokonał w życiu i teraz wywindował się na Smoleńsku.

Tymczasem prof. Binienda ma większe osiągnięcia niż ja i wyższą pozycję naukową. Ci ludzie byli ofiarami dezinformacji, a nie - powiedzmy - zgłupieli na starość czy stali się nieuczciwi.

Jest tyle niezdrowych emocji, że postanowiłem odciąć się od uniwersytetu i dalsze badania będę prowadził jako osoba prywatna. Nie chcę, żeby Amerykanie wiedzieli, w jakiej kondycji jest dziś polska kultura. Wolę, by uniwersytet nie był narażony na chuligaństwo i zwykły bandytyzm znad Wisły. Z punktu widzenia praw obywatelskich, wolności nauki, wolności debaty Polska zeszła do najniższych poziomów jakie istnieją na tej planecie. Nie chcę, z powodów czysto patriotycznych, żeby kraj moich rodziców był znany w Ameryce jako miejsce ludzi prymitywnych i bez zasad.
(...)
Polska jest jak z matrixu. (...) jakbym był we wspaniałym kraju, z cudownymi ludźmi, ale jakby obok nich grasowało mnóstwo "obcych", którzy mają kontrolę nad wszystkim, co dzieje się w domenie publicznej. Manipulują i stwarzają jakąś psychozę, potępiają jednych, wynoszą innych - przy całkowitym przyzwoleniu reszty. To kompletnie surrealistyczne.

Tymczasem ludzie mnie zaczepiają na ulicy sympatycznym "dzień dobry" (...)
Albo stoję w sklepie pod półkami i nagle ktoś podchodzi i bez większych wstępów mnie ściska "Bardzo jestem wdzięczny, cała rodziną oglądaliśmy" itd.
To szalenie wzruszające, przypomina, że Polskę nie zawsze się lubi, ale zawsze się kocha.

Koniec cytatów. Teraz ja.

Jeśli przeczytać jeszcze raz mój poprzedni tekst wątku, widać, że sytuacja się rozwija zgodnie z zarysowanym tam schematem. Bez pychy ale i bez fałszywej skromności.
Warto jednak tę "teorię" poprzeć powyższymi cytatami, które są niczym innym, jak świadectwami przygód duchowych przyzwoitych Polaków, emigrantów posolidarnościowych.


To materiał na długi esej. Tutaj staram się streszczać. Proszę przynajmniej docenić wysiłki.
W punktach.

1.  Odrobina niezbędnej odwagi

Moja teoria zakłada, że również „metoda naukowa” wymaga czasem, (a to jest właśnie ten szczególny przypadek), ale częściej, niż nam się zdaje, owej herbertowskiej odrobiny niezbędnej odwagi. Trzeba być gotowym na spotkanie z Potworem, jak mówi poeta, albo bestią, jak piszą skromniej i oryginalnie, bez nadużywania wysokiej, poetyckiej metafory, niektórzy eseiści. Ale piszą o tym samym.

2.  Odwaga

Odwaga ta nie polega na jakiejś bezmyślnej fanfaronadzie, albo na lekceważeniu zagrożenia. Odważnym stajesz się dopiero wtedy, gdy podejmujesz decyzję ze świadomością konsekwencji, godząc się na nie.

3. Długość łap Potwora.

Trochę się pośpieszyłem, uważając, że sfora medialnych psów będzie traktowała z respektem prof. Cieszewskiego. 

Jego pozycja naukowa wydawała się na tyle mocna, że zakładałem trzymanie ich na smyczy, że wystarczy samo szczekanie w kagańcu. Nie doceniłem długości łap potwora. Nie tylko próbował zaszkodzić reputacji prof.Biniendy, ale skutecznie zaszkodził dr.Nowaczykowi. 

Pamiętamy, że dr.Nowaczyk długo ukrywał się za internetowym Nickiem. W końcu odsłonił przyłbicę, aby zwiększyć wiarygodność swoich ekspertyz. I poniósł ofiarę. Stracił pracę na Uniwersytecie Maryland.

4. „Osłona kontrwywiadowcza” 

Mówienie o „osłonie kontrwywiadowczej” obywateli amerykańskich jadących na „front” zatrąca w tej sytuacji o groteskę. Wygląda na to, że Ameryka jest w dużym stopniu bezbronna wobec zgodnego działania agresji najemników z formacji mailowego uderzenia, agentów wpływu i tradycyjnych „pożytecznych idiotów”.

5.     Mozaika postaw „rycerzy prawdy”

      Krajowcy.
a.    Postępowanie Prof. Rońdy, pani Maria Szonert-Binienda oceniła podobnie łagodnie, jak ja. („(…) rozumiemy, że prof.Rońda znalazł się w sytuacji, na którą żaden naukowiec nie jest przygotowany”). Hmmm. Spuśćmy nad tym zasłonę milczenia. Punkt drugi tych wywodów ma tu zastosowanie.

b.    Prof. Kleiber nie wpadł w tę samą pułapkę („sytuację”), bo postępował sprytniej i wcześniej się zdążył wycofać. "Tak naprawdę", to niewiele zrobił a i tak się naraził. 
     Jednak ja oceniam go surowiej, niż Rońdę. Z dwóch powodów. 

     Wie dobrze, że Binienda prawdopodobnie stworzył solidne modele przebiegu zjawiska kontaktu skrzydła z brzozą oraz wariantów uderzenia o ziemię - samolotu o nienaruszonej konstrukcji. A jeśli nie jest pewny, to mógł to łatwo sprawdzić. Profesor Binienda zaprasza a Kleiber jest uznanym specjalistą z tej dziedziny. Jego zaniechanie jest w tym wypadku … niezrozumiałe. Ujmijmy to tak oględnie. To po pierwsze.


     Po drugie, jego pozycja prezesa PAN zobowiązywała by go (w normalnym kraju) do zajęcia stanowiska w obronie demolowanej debaty naukowej. 
     
     Minimum przyzwoitości w tej sytuacji - to podanie się do dymisji. To też zbyt niebezpieczne, czy nieopłacalne?
     Czy pan profesor nie widzi, że większym zaszczytem jest zachować wizerunek wybitnego naukowca (nawet takiego, który udaje, że nie ma sprawy) niż trwać na stanowisku bezwolnego prezesa PAN?
     WŁAŚNIE suma takich zaniechań składa się na wspomniany celnie przez prof.Cieszewskiego „matrix” w jakim żyjemy.

Emigranci
c.     Dr.Nowaczyk jest pierwszą ofiarą agresji Potwora. Jest bez pracy. Czy jest samotny, bez pomocy? To jest wątek do śledzenia.

d.    Prof.Binienda przyjął postawę aktywnej obrony przed atakami, za nim stanął murem jego macierzysty Uniwersytet. Otworzył własny front walki ze wsparciem.

e.    Prof.Cieszewski postanowił walczyć samotnie i nie mieszać tu swojego Uniwersytetu. Wstydzi się za Polskę. Ja się wstydzę razem z nim. Patriotyzm najwyższej próby.

6. Czy pozwalamy na istnienie matrixa?

Prof. Cieszewski zarzuca nam, że pozwalamy na istnienie matrixa

Czy nie jest już czas na podjęcie obywatelskiej akcji w obronie standardów? Na razie w obronie warunków do uprawiania owej „metody naukowej”, co do której Szczur Biurowy orzekł, że zwycięża tak łatwo?


7. Pointa

Wspomniałem o dwóch stronach, współautorach wydarzeń.

Jedna - to słudzy Potwora: kłamstwa, ciemności, głupoty, myślowej łatwizny, barbarzyństwa i służalstwa.
Druga - bojownicy Prawdy, odważni i ofiarni.

Nie wiadomo wprawdzie, która strona wykaże się większą konsekwencją, ale pewne jest, że nastąpi dalszy ciąg  wzajemnie powiązanych zdarzeń.

Nie tylko Potwór jest rozgrywającym.


Rozgrywka trwa.

wtorek, 5 listopada 2013

Django, cz.druga



na co zarezonowałem, czyli tekst Krzysztofa Koehlera "Django w salonie warszawskim "(W Sieci, 18 lutego 2013, str.60)

Link: część pierwsza
Nie widziałem tego filmu (Django Unchained). Rozkuty, uwolniony z łańcuchów, były niewolnik.
Quentin Tarantino. Reżyser.

Pan Krzysztof Koehler mnie zachęcił swoim esejem. Minęły trzy kwartały, cena spadła, może jakiś DVD w cenie promocyjnej? Zobaczymy. Bo pana Q. nie bardzo lubię. Na hasło postmodernizm wzruszam ramionami. Zatykam nos. Nie dość, że lekarstwo może gorsze od choroby, to jeszcze cuchnie. Poczekam, aż je wypróbują na zdrowszych. 

No i doczekałem się...
Eseista K.K., (inspirowany, czy też rezonowany przez film pana Q.) rozważa problem UWOLNIENIA.
Pewnie wszyscy, z wyjątkiem mnie, już byli na tym filmie.

"Czy niewolnik, choćby i wyzwolony, może kiedykolwiek stać się naprawdę wolnym człowiekiem?"

Pytanie, mówiąc po norwidowsku, "nienowe". Inaczej formułując, stawiał je śp. ksiądz Józef Tischner. Tylko nie wiadomo do dzisiaj, kto to był - ten homo sovieticus. Ci biedni, szarzy, skołowani Polacy, czy ci, co ich kołowali, łącznie z czcigodnym księdzem profesorem?

Pytacie - Profesor kołował czy był kołowany? Niejasno?

Com napisał, napisałem. 

Ale ja nie o tym. Pewnie sobie obejrzę, jak Tarantino pokazuje byłego niewolnika korzystającego z odzyskanej wolności. 
Czytał księdza profesora? Wątpię. Już sobie wyobrażam te mocne sceny, godne Tarantino, postmodernistycznie szokujące. Wtedy coś o tym napiszę.
Będzie jakieś wycinanie swastyk na czole, czy coś w tym rodzaju? Ups, to nie te problemy.
Wyobraźcie sobie, żeby wycinali czerwone gwiazdy - enkawudzistom na czole!
Ale historia! Ci faszyści - eneszetowcy - nasze - "bękarty wojny" - na to nie wpadli. 
Traktowali jeńców - sowieckich politruków i ich pomagierów, pospolitych bandziorów - co najwyżej - kulką w łeb.
Grunt, to mieć szeroki oddech i wiedzieć, czym  m o ż n a  szokować! Albo nie wiedzieć, czym nie można, ale przypadkowo nie robić tego. Szokujący Szczęściarz!

No dobrze, on może nie wiedzieć. Ma prawo. Ale my - nie mamy żadnego postmodernistycznego twórcy, chcącego zaszokować świat naszymi bękartami?! Tylko międlenie pokłosiem?!!! I wyuzdany taniec na ruinach Warszawy???!!!!
Ufff. Już, już. Puściło.

Teraz napiszę, jak zarezonował Krzysztof Koehler, oglądając ten film.
Bo o moim rezonansie na jego tekst już wspomniałem. Nie napisałem tylko - dlaczego ten rezonans. Nie teraz. Teraz będzie o jego rezonansie.

Mój rezonans na jego tekst - wyostrzył moje widzenie jego rezonansu.

Facet ogląda sobie amerykański film o byłym niewolniku i wszystko mu się kojarzy ... ze sprawą polską. Istny słoń a sprawa polska!

Potęga prawdziwej sztuki! Nawet postmodernistycznej. Bo prawdziwy talent, jako Boży dar, pokonuje wszystkie bariery i uwalnia się z okowów każdej ideologii. Pewnie to jest przypadek pana Q.

Koehler właściwie niewiele pisze o filmie. Jakieś szczegóły. Wróć. Gdzie tam szczegóły, zaledwie omówienia, aluzje i to od razu ocenne. Jakby inteligentne streszczenie bez odbierania przyjemności obejrzenia filmu (z tą przyjemnością - to bez przesady, jak dla kogo), ale streszczenie zawierające nie fabułę, tylko zamysł reżysera, przepuszczony przez ideowy filtr. Filtr naszego "polskiego zaścianka", z którego pochodzi eseista.

Koehler nie chwali filmu, ale myśli o tym, co go zajmuje, z czym mu się kojarzy, co go napawa troską. Jak człowiek, który jest "chory na Polskę" a przez to, mi bliski.

Garść cytatów:
"Zachowanie postaci granej przez Samuela L.Jacksona (...) nazwałbym  (...) słowem: sprzeniewierzenie się. (...)
Postkolonializm nazwie takie zachowanie poszukiwaniem hegemona zastępczego, odcięciem się od zdegenerowanej (podkreślenie KR. ja bym umieścił tu cudzysłów - ale Koehler wali po oczach!) wspólnoty. (...)
Obejrzałem "Django" i po raz kolejny oczy otworzyły mi się na rzeczywistość, która jest moją rzeczywistością, wcale nie z Południa Stanów.
A dwa dni po "Django" obejrzałem "Anatomię Upadku".
(...)
Różne typy i zakresy tego sprzeniewierzenia. Kto jest kim? Na kogo spadła bezradność?
Kto zajrzał w oczy bestii i już nie jest tym samym człowiekiem? (O matko! prawie ta sama, herbertowska poetyka! A skąd mu to? Przyp.KR)
(...)
Kto ucieka od wspólnoty? (tu już Kohler nie używa przymiotnika zdegenerowana przyp. KR)"
Ja jeszcze bym dodał swoje rozważania nad filmem "Układ zamknięty"Bo rozważania pana Krzysztofa K., o tym filmie, moim skromnym zdaniem, to pięknoduchostwo kompletnie nie na temat. A ocenione, jako "znakomite")

Uderzył mnie u Koehlera motyw trudno zbywalnej albo niezbywalnej mentalności "niewolnika rozkutego". Ja pisałem o tym samym, omawiając właśnie film "Układ zamknięty"! Może nie tak dobitnie?
Jemu się nie skojarzyło. Rozważał tak uniwersalnie, że aż strach.  Skojarzył Bugajskiego ze Steven'em Soderbergh'iem.  I tak, minąłem się w drzwiach z taką znakomitością.
Problem, który zapoznaje w filmie "Układ Zamknięty" Bugajski, tworząc charakterystykę postaci "ofiar" - niemal marionetek, Koehler jakby - pogłębia, przypisując im swoistą, rzekomą "anielskość", która wzbudza jego wątpliwości.
Tymczasem - moim zdaniem - pudło! To nie "anielskość" - tylko owo "unchained" tout court!

Wreszcie Koehler podaje swoje rozwiązanie dylematu "człowieka rozkutego", homo sovieticus.
"Troska i solidarność.
Współuczestnictwo. Ale bez kompensacyjnych opowieści. Twardo i realnie, na ile można."
Hmmm. Zapewne, zapewne. Ale nie zapominajmy. Nie ma lekko. Zapomniał, że napisał?
Kto zajrzał w oczy bestii i już nie jest tym samym człowiekiem?
Żeby być prawdziwie wolnym, trzeba mieć odrobinę (?) niezbędnej odwagi. I nie tylko.
Ale o tym "nie tylko" będzie później. Właśnie o tym, z czym jesteśmy z panem Krzysztofem "w jednej partii".

Czyli "dlaczego (naprawdę) się obudziłem".

Jesteś wolny? Masz czas? Spróbuj pomyśleć...

Django jako prototyp współczesnego Polaka wstęp lub wprowadzenie, ale o Django ani slowa

Myślę, śpię i ...się budzę. Z krzykiem

Myślę od dłuższego czasu nad problematem Mitu.

Czytam z określoną tendencją. Jestem "uważny inaczej". Pomijam najistotniejsze wątki, ale strzygę uszami zawsze, gdy ktoś ociera się nieledwie o ten problemat. A może nawet wcale mu to nie przyszło do głowy?

Ale jeszcze masa krytyczna emocji i treści oraz mocy puenty nie zostały przekroczone. 

Ta wzmianka - to taki ślad, gdyby mi stęchło zupełnie i gdybym swego zamysłu nie zrealizował. Ale nie tylko.

To dlaczego jeszcze ten... brudno - wpis?
Ano - bo znów się obudziłem... czytając tekst sprzed 3 kwartałów. Wtedy widocznie nie miałem takiej "mitologicznej" inklinacji...

Człowiek - rezonator

Będą dwa wątki.
Ten jest pierwszy: Jak reaguję na "intelektualne impulsy".

Człowiek coś czyta i ...ziewa. A inny się emocjonuje: Rewelacja!

Wyobraźmy sobie monografię pewnej choroby: etiologia, diagnoza i terapia, wraz ze wszystkimi szczegółami objawów swoistych i nieswoistych, prawidłowości i wyjątki, leki, skutki uboczne, dawkowanie itd. itp. Cegła na tysiąc stron. Mało obrazków. Realia niezbyt przyjemne. Nawet student medycyny, z powołaniem do zawodu - chyba nie będzie tego czytał z płonącymi uszami?

A ja słyszałem dawno temu o "autentycznym" (a nie "prasowym") fakcie, że taki student został prawdziwym specjalistą, wybitnym lekarzem od tej właśnie, wcale nie eleganckiej i niezbyt popularnej choroby. Czy zespołu, bo to jednak coś szerszego, bardziej profesorskiego? Zapomniałem.
Bo jego matka na to chorowała. I on, wiedziony synowską miłością i troską, szperał wszędzie, gdzie mógł. I nie tylko matkę wyleczył, ale napisał pracę magisterską a zaraz później – doktorską.
Najlepszym paliwem pędu do wiedzy, jest miłość i płynąca z niej determinacja dotarcia do głębi, do istoty. Do prawdy, która oświeca, leczy i wyzwala.

I co zrobić z tą prawdą, kiedy już ją posiądziemy? Nie (my - nie) napisaliśmy wprawdzie monografii, tylko notkę, która jest przyczynkiem. Może małym stopniem w głąb?

Ale odnośmy się do tego. Czegoś konkretnego. Namacalnego. 
Pewnie tajemnica "sukcesu" (cokolwiek to znaczy) polega na tym, żeby, posiadając "swoją prawdę", trafić z nią w tę samą wrażliwość u dużej liczby osób.

Można to zrobić przypadkiem. Ale można popracować nad formą i ułatwić odbiór. Właśnie trwa czwarta czy piąta redakcja. Widać?

Tak jest z rynkiem politycznym i rynkiem w ogóle. 
Człowiek z "misją rynkową" pracuje nad swoją ofertą zgodnie z tym, "co w duszy gra". Albo dlatego, bo "tak się złożyło". I potem składa ofertę. Oferta jest przyjęta, albo odrzucona.
Jeśli przyjęta - to sprzedając - pracuje dalej, aż osiąga, mniejszy lub większy, sukces.

To był (i jest) "mój" model. Nie ma się czym chwalić. Droga w pewnym sensie -  bezrefleksyjna. Bez wynalazków typu "kreacja potrzeby". Bez sondażowni i reklamy.

Jakiej potrzeby?
Mówię ogólnie. W pracy zawodowej i jako grafoman.  Podchodzę podobnie. Robię (piszę) swoje. I oferuję.

Nie mówię, że to jedyna dopuszczalna postawa. Bywa inaczej. To marketing mówi, jakie są potrzeby. Albo sam je stwarza. Potem projektant i wykonawca te potrzeby realizują. 

To godne szacunku starania osiągnięcia sukcesu. Nic złego. Jeśli wierzymy w coś, co jest POZA tym wszystkim. Jeśli w naszym działaniu kierujemy się ograniczającymi nas zasadami. 
Optimum w obszarze dopuszczalnym. "Boska" definicja optymalizacji, czyli droga do zbawienia przez czynienie sobie ziemi poddaną.

Bo jak nie, to biada.

Bo może zostać SAM MARKETING. Robimy wszystko, najmniejszym kosztem, po linii najmniejszego oporu i największej wygody, sięgając wzrokiem do dzisiejszego wieczora. Jutro? Się zobaczy. 
Coś mi wymyślą, od czego ich mam?
Wtedy się staczamy na pozycję hochsztaplera. Skojarzenia dowolne. Jakby co, ja nic nie mówiłem. Tak sobie bajdurzę.

Nie mówcie zaraz, że jestem z PiSu i myślałem o PO.
Albo odwrotnie. 
I nie siedzę okrakiem na barykadzie!
Jedni są mądrzejsi (politycznie - odrobinę), ale wcale nie jestem pewny. I nie powiem którzy. 
I nie dlatego, że nie jestem pewny.
Po prostu - to nie ma nic do rzeczy. Opisuję prawa przyrody. Nie moja wina, że wszystkim się to kojarzy albo z PiSem albo z PO.

Ale już koniec na ten temat. Bo można napisać cegłę - w czym zresztą celuję.

Wątek został naszkicowany.

Przechodzimy do wątku nr 2. Ale nie teraz...
Za chwilę...