Słuchacie radia?
No tak, puszcza się coś, podczas jazdy
samochodem.
Dwójka? Oj, ale ambitne,
jakaś Jesień, ale Warszawska! Coś lżejszego?
Classic? O matko, znów leci ten nieśmiertelny poważny przebój. Jeszcze lżejszego?
Pogoda?
Za lekkie i oklepane?
Może Jazz? Nie
ma już? A zamiast tego jest jakieś
Chilli Zet, czy coś w tym rodzaju. Padło. Za mała słuchalność, za mało reklam, nie starczy na opłatę koncesyjną.
Gdzie posłuchać bluesa albo country, gdzie piosenki z
tekstem, a gdzie porządnego koncertu Mahlera pod dyrekcją Marinera, Karajana,
albo chociaż Semkowa?
A gdzie opery?
Nie, nie! Przełącz tę łomotaninę!
W Tok-FM
przestali denerwować swoimi grepsami i puścili nawet ludzki jazzik. Ale już
się boję, jak mnie zaraz zaczną upominać. I zanim przełączę i tak mi humor
zepsują.
Czasem leci coś fajnego w Radiu dla Ciebie, czasem w Trójce,
ale ostatnio zrobili się strasznie awangardowi i łomocą tak, że nawet moja
córka wysiada.
Jej najczęstsza prośba, to teraz „ Tato, przycisz…”
Łatwiej znaleźć coś w Internecie, ale nie mam jeszcze takich
urządzeń, żeby tego słuchać w samochodzie.
I…. mam! Mam swoje ulubione radio. Mam, ale nie powiem. Bo trzeba porządnie. A na razie porządnie to się rozmarzyłem o swojej młodości...
Jak długo (będę je miał) ? Kto to wie. Nic nie ma stałego na tym najlepszym
ze światów.
II prawo termodynamiki mówi, że pewna stała fizyczna
może się tylko zwiększać. Nazwano ją bardzo mądrze „entropią”.
Nie bardzo
wiadomo, co to jest.
Musiałem zdać egzamin i znów nie pamiętam wzoru. Zakuć, zdać, zapomnieć.
Ale podejrzewam, że to coś złego, bo ciągle się powiększa,
chyba, że interweniuje „czynnik zewnętrzny”.
Z doświadczenia zaś wiem, że jeśli
się nie staramy, czyli nie czynimy
wysiłków, każda rzecz się pogarsza. Dom robi wrażenie, jeśli nie opuszczenia - to zapuszczenia. Bruk porasta trawą,
nawet asfalt zaczyna się wybrzuszać od korzeni wypychających go od dołu.
A
dobre radio staje się radiem gorszym. Aż przestajemy go słuchać.
Jestem dyletantem
radia w znaczeniu etymologicznym. W rozważaniach etymologicznych łatwiej mi się
posłużyć włoskim, tą łaciną dla ubogich, którą posługują się papież Polak i Niemiec. (A teraz - Argentyńczyk przyp. KR 13 grudnia 2013).
Nowe słowniki włoskiego tłumaczą bez pardonu: dilettante – laik.
Łagodniejsza nazwa ignoranta. Nawet się rymuje.
Na szczęście jeszcze
pamiętam i mogę się podeprzeć słownikiem, w którym ręce maczała stara, kochana
włosko-polska rodzina Celeste i
Zbigniewa Zawadzkich: dilettante –
amator, miłośnik.
A jeszcze lepiej: dilettare
– rozkoszować się, lubować się. W tak użytym i wyjaśnionym słowie moja
niekompetencja jest broniona przez moją miłość.
Sny młodości
Miłośnik radia. Wypada to krótko uzasadnić. Wzrastałem w
czasach, kiedy radio było prawdziwym „oknem na świat”. Wystarczyło przekręcić
gałkę i zamiast Wandy Odolskiej (fala 48 - imperialiści wszystkich krajów - bójcie się!) słuchało się komentarza Wiktora
Trościanki albo Jana Nowaka - Jeziorańskiego.
Wprawdzie komentarz często było ledwo słychać spoza buczenia
zagłuszarki i spiker Radia Wolna Europa musiał dodawać odwagi: „Nie lękajcie
się zagłuszeń!”.
Lękać się było czego. Pamiętam, jak kiedyś spóźniony
wychodziłem do szkoły i z ulicy usłyszałem, jak mój Ojciec zaczął słuchać
wiadomej audycji. Dźwięk dochodzący z pierwszego piętra Jego pokoju był
niepowtarzalny i nie budzący żadnych wątpliwości dla jakiegoś donosiciela. Spod
pulsującego, nachalnego ryku „Rozgłośni imienia Mariana Buczka” wydostawał się
z trudem charakterystyczny głos spikera, czytającego wiadomości. Mimo ryzyka
spóźnienia na lekcję cofnąłem się i uświadomiłem Ojcu, że właśnie ryzykuje
dużymi nieprzyjemnościami próbując otworzyć jednocześnie „okno na świat” i okno
na ulicę.
Oprócz prawdziwej polityki prowadzonej z Monachium, Londynu
przez przedwojennych patriotów,
żołnierzy Powstania Warszawskiego i spod Monte Cassino, nadawano
Podwieczorki Przy Mikrofonie, też z udziałem przedwojennych patriotów, artystów
występujących przed wojną w legendarnych teatrzykach i kabaretach. W czasie
wojny to byli zwykli żołnierze Powstania Warszawskiego (Jan Krzysztof
Markowski) lub artyści – żołnierze. Występujący często pod ostrzałem dla kolegów
z Armii Andersa (Zofia Terné, Renata Bogdańska-Anders).
Były nawet słuchowiska!
Pamiętam jedno na temat dramatycznej walki z czasem o
dostarczenie rzadkiego leku na krzepliwość krwi zagrożonemu śmiercią z jej
upływu dziecka.
Wojna Światowa się skończyła. Trwała dalej nieprzerwana
wojna radiowa o Wolną Polskę, za pośrednictwem Wolnej Europy.
To Radio narzucało standardy Polskiemu Radiu znajdującemu
się pod komunistycznym nadzorem. A może ułatwiało pracę jego uczciwym
pracownikom, próbującym w warunkach zniewolenia swoją grę z komunistycznymi mianowańcami
trzymającymi lejce władzy nad jednym z najlepszych na świecie mediów przed
wojną?
Bo komunistyczne Radio było ciekawe. Może właśnie ciekawsze
przez to, że zmuszone konkurować z Wolną Europą?
Od roku 58-mego Podwieczorki przy Mikrofonie pod wodzą
Zenona Wiktorczyka, krajowe odbicie przedwojennych i emigracyjnych
Podwieczorków, jakby dziwna rozmowa poprzez Żelazną Kurtynę prowadzona
niejednokrotnie przez kolegów i przyjaciół.
Tamci, wolni i swobodni mogli złośliwie przygadać. Ci zaś
niestety nie mogli za bardzo się odciąć. Bo pojechać językiem czerwonych
nadzorców? Brrr. Tego się w tym towarzystwie nie robiło.
A inne ?
Niezapomniana Irena Kwiatkowska czytająca powieści dla
młodzieży. Którą długo brałem za młodego,
zapamiętale opowiadającego, o dobrej dykcji, urwisa.
Matysiakowie z ulicy Dobrej, których podsłuchiwało się co
wieczór.
Zgaduj Zgadule, które stały się tak popularne, że miały
swoje odpowiedniki na lokalnych imprezach rozrywkowych.
Ale przede wszystkim Powieści Radiowe i Teatr Polskiego
Radia, przedstawiające arcydzieła literatury i dramatu z najświetniejszymi
kreacjami legendarnych aktorów.
Te głosy tak mi się utrwaliły, że do dzisiaj rozpoznaję bezbłędnie głos Ireny Eichlerówny, Wieńczysława
Glińskiego, też żołnierza Powstania, Andrzeja Łapickiego, Władysława Hańczę.
Prześmiesznego Jana Kurnakowicza i jego
konkurenta do aureoli sławy komika, Aleksandra Dzwonkowskiego, czy Tadeusza
Fijewskiego albo Stefana Witasa, Aleksandra Żabczyńskiego.
Albo pewnego -
lektora o aksamitnym głosie, w którym kochały się kobiety, a którego właściciel
nie dorównywał urodą – Jego zapowiedzi pogody lub godziny były niepowtarzalne i
do dzisiaj brzmią mi w uszach. Jak on się nazywał???
Do teatrów warszawskich na te wspaniałe kreacje nie mogłem wówczas
chodzić. 525 kilometrów. A dużo później, kiedy chodziłem, większość z nich już nie żyła. Wychowałem
się na Teatrze Polskiego Radia. I potrafię do dzisiaj docenić mistrzostwo
słowa, jeśli je słyszę.
Mam chyba jeszcze w swojej bibliotece książkę - pracę
doktorską niewidomego znawcy, Michała Kaziów -
„O dziele radiowym: z zagadnień estetyki oryginalnego słuchowiska”.
Dzięki panu Michałowi uświadomiłem sobie, jak radio ma wiele
wspólnego z tradycyjną literaturą. Jest zjawiskiem podobnym do czytania dziecku
przed snem. Kiedy ono, słuchając, ma zamknięte oczy.
Radio pozwala na zadzierzgnięcie intymnej więzi między radiowcem a słuchaczem.
Więzi subtelnej, „nie inwazyjnej”, nie nachalnej.
Słuchacz jest tu stroną
współpracującą. Wymaga się od niego czujności i wyobraźni. Zakłada się
samodzielność i zdolność wnioskowania.
Radio buduje wyobraźnię słowem. Słowem, które trzeba usłyszeć i
przemyśleć. Przetrawić. Radio nie znosi pyskówek, chamstwa i
hałasu. Przekrzykiwania się i stawiania na swoim. Słuchacz radia wie swoje.
Taka konkurencja ponad żelazną kurtyną miała swoje dobre owoce.
Telewizja, kiedy powstała a ciągle jeszcze nie została
odkryta jako zbrojne ramię władzy, mogła się wzorować. Zresztą wraz z jej rozwojem Radio ustąpiło jej
pierwszeństwa: Teatrowi Poniedziałkowemu i czwartkowej Kobrze z plejadą
aktorów.
Czuło się wtedy, gdy czasem była transmisja z
prowincjonalnych teatrów, że „to już nie to”.
Ale pozostańmy przy radiu.
Bo nie tylko teatr był specialité
de la maison radia.
Był też kabaret absurdu, który tak ściśle pasował do
peerowskich realiów. Poczynając od Eterka Jeremiego Przybory. I znów wspaniali
aktorzy: Irena Kwiatkowska i Tadeusz Fijewski. Później inne z tą samą wiecznie młodą i niezawodną Ireną Kwiatkowską.
Jerzy Dobrowolski, Wojciech Pokora. W innym składzie Jerzy Fedorowicz, Maciej
Zembaty, Andrzej Zaorski, Jan Tadeusz Stanisławski i last but not least, Stefan
Friedman, już bez, zdawałoby się przyrośniętej, maski Gieńka Matysiaka, którą
nosił jeszcze w szkole średniej. Zrzucił ją i został satyrykiem i porządnym
aktorem.
A audycje o bluesie, muzyce country oraz ciekawych
zjawiskach zachodniej muzyki popularnej?
Głosy Wojciecha Manna, Korneliusza
Pacudy, Marka Niedźwieckiego, Marka Gaszyńskiego. A Trzy Kwadranse Jazzu
ciągnące się latami po godzinie 23-ciej ze wspaniałym saksofonistą i
gawędziarzem Jane Ptaszynem Wróblewskim?
Jeszcze nie tak dawno, dziesięć lat temu z okładem, wracając
wieczorem z niedzielnych wypadów słuchało się ciepłego, jak tuba, głosu Sławka
Wierzcholskiego, który oprowadzał po „niebieskim” , świecie kołyszącym się na fali 12 taktów. "Niebieskim", czyli nieco smutnym ale pełnym życia. Prawdziwego życia.
Potem przyszła wolność
Najpierw zachłysnęliśmy się nią. Ale pamiętam niewiele.
Może
tylko wspaniałe audycje wyborcze w radiu Zet przed pierwszymi od wojny wolnymi
wyborami, kiedy konkurujący ze sobą politycy jeszcze nie osunęli się w otchłań
telewizyjnego szaleństwa, „profesjonalnej” umiejętności wykorzystania swojego
krótkiego czasu i kradzieży czasu przeciwnika, przez utrudnienie mu wypowiedzi
przerywaniem i pogardliwymi, głośnymi, nieartykułowanymi reakcjami.
Dyskutowali w parach. Argumentowali. Jeszcze się miało
wrażenie, że się słuchają. Jeszcze się miało wrażenie, że się szanują. Że mają
ze sobą coś wspólnego. Są konkurentami, zawodnikami w walce fair-play.
Wydawało się, że wolność przyniesie rozkwit stu kwiatów.
Przyniosła eksplozję wesołkowatości, nijakości, chamstwa. Mamy w Warszawie
chyba parędziesiąt radiostacji. Większość nadaje jakiś hałas, siekaninę,
łomotaninę. Większość jest prowadzona przez słabo rozpoznawalnych lub aż nazbyt
wyrazistych di-dżejów.
Rozwój radia w epoce minionego dwudziestolecia dobrze
ilustruje historia Radia Tok FM. Radio bardzo dobrze sformatowane,
ruszyło z impetem i zdobyło sobie ogromną rzeszę wdzięcznych słuchaczy. Powoli
zaczęło się przesuwać coraz bardziej na lewo, prawdopodobnie zgodnie z
oczekiwaniami właściciela, wycinać co ciekawszych prowadzących. Dziś jego
pluralizm jest tożsamy z pluralizmem macierzystej gazety.
....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz