czwartek, 12 września 2013

Czarowna Kraina Dzieciństwa

 Zaduma jesienna z nutką eschatologii…

Robi się już jesiennie i piwnica staje się odpychająco nieprzytulna. Za to na pięterku jest teraz najcieplej, i nawet, jak ulewa grzechocze po blaszanym dachu i wiatr bezsilnie obija się o szyby niewidzialnymi gałęziami podmuchów, mam przyjemne uczucie, określane ciągle dla mnie tajemniczym, mimo popkulturowo-tradycjonalnego nadużycia: „jak u Pana Boga za piecem”.

Dlatego pewnie niedługo zaprzestanę tych dziwnych, antykwariatowo-piwnicznych lektur na nieco zawilgotniałych książkach sprzed lat i odrobię zaległości lektur nowszych, jeszcze pachnących, nie piwnicą, tylko niezmywalną i niewywabialną farbą drukarską, o najnowszej, dopiero co opatentowanej, ściśle strzeżonej recepturze. To się zresztą okaże za czterdzieści lat. A może nawet wcześniej.

- Wyrzucić, nie wyrzucić? A jeśli nie, to gdzie to przechować? Na makulaturę czy do antykwariatu? A może jednak na strych?
- Na strych, dzieci, na strych!
Będzie sobie cichutko mruczała taka jedna z drugą osierocona książka.
- Proooszę. Proszę o wyrok w zawieszeniu. Może mody literackie się zmienią a właściwie …powrócą?

Nie mój problem … tylko tych, którzy będą musieli coś uczynić z moją spuścizną.
Chyba już nie zdążę  odchudzić mojej biblioteki i przesiąść się całkowicie na nowy patent: zupełnie bezwonne pdf-y, ukryte za szybą ekranu, jak złota rybka w akwarium, do której trzeba się dostukać palcem, żeby się ustawiła w najlepszej pozycji do tego, do czego służy złota rybka: aby zachwycała.

Póki co, relacja z jeszcze nieskończonej, piwnicznej lektury. Lektury spóźnionej i chyba już nie do odrobienia. To trochę tak, jak gdyby jeździec - stary koń chciał spróbować, jak smakuje jazda na koniu na biegunach z piosenki Janusza Laskowskiego. Bo był na dancingu w Chałupach i się rozmarzył.

Czy jest w stanie się tego dowiedzieć, jeśli jeszcze na takim drewnianym rumaku nie siedział?
Ja mam swoje prywatne uzasadnienie. Że nie. A ja miałem konia na biegunach. I - jako stary koń - siedziałem na specjalnym mechanicznym rumaku, zabawki dla dużych (i pewnie również małych) chłopców w samym sercu królestwa kowbojów. Czułem się świetnie, ale – to jednak nie to.
To zabawa - żart – wygłup dorosłych.

A nie zabawa – misterium wyobraźni i ćwiczenie się w wytrwałości i biegłości. Misterium ciekawych świata, poważnych i niezmordowanych w tej zabawie małych ludzi, która jest ich pracą. Bez jej wykonania już nigdy nie będą tymi, którymi mogli by być.

Inne uzasadnienia są w kilku książkach dla dzieci, które powinni przeczytać też dorośli, bo jest tam zawarta filozofia wrażliwości. Mały książę, Piotruś Pan, no i wszystkie książki Lucy Maud Montgomery.

Relacja ze spóźnionej lektury

Ale nie myślę teraz o Ani z Zielonego wzgórza. Anię czytałem dwa razy. Raz, jako chłopiec. I odtąd nie tylko kochałem Anię Shirley, ale miałem widoczne predylekcje do kobiet o zielonych oczach mających na imię Anna. Mam teraz, przypadkowo, córkę spełniającą te dwa kryteria, tylko chyba piękniejszą od bohaterki mojego dzieciństwa. Bo tamta bardziej uwodziła, przemądrzały rudzielec, prostodusznością i dobrocią.

Żeby nie było! Miałem i swoich bohaterów – chłopców. I nie był nim bynajmniej Piotruś Pan. Ale to już inna historia. Nie obiecuję, że będzie opowiedziana.

A kiedy to było drugi raz? W chorobie. Takiej – prawie prezencie, darze Opatrzności.
Ktoś mówi:
- Nic teraz się nie liczy. Nie ma spraw „ważnych”. Zostałeś porwany….
Człowiek choruje, musi leżeć, ale leży dłużej niż przez ten okropny okres, kiedy można tylko myśleć, a i myśleć – boli. Potem nastaje ten najprzyjemniejszy okres, kiedy nie traci on przywilejów chorego, słodkiej troskliwości najbliższych, ale czuje się lepiej i może .. poświęcać czas na to, co lubi: zaległości lektur.

I ja, żeby sobie przypomnieć i  .. żeby nadrobić zaległości przeczytałem całą sagę Ani Shirley. Myślałem, że to wszystkie książki L.M.M. Myliłem się.

Nie przeczytałem jednej książki, bo nie została jeszcze wydana. Chorowałem trochę za wcześnie. Wyszła drukiem w roku 1990 – tym, nakładem Oficyny Wydawniczej „Graf”, jako pierwsze wydanie powojenne, według edycji z roku 1936 – tego.

Domyślam się, dlaczego. Nie wydawano z powodu „wartości ideowych” powieści, wzmianek o Bogu i o dylematach moralnych w tym kontekście. Ale mnie zainteresował fragment, który mówi o dziecięcej, czarownej krainie. Posłuchajcie…

I gdy się wypiło wodę z tego kubka - mówiła Historynka, a oczy jej lśniły, jak szmaragdy  – przestawało się widzieć cały świat i trzeba było wstąpić do krainy czarów i zamieszkać w niej (…).
Tak, Historynka miała słuszność …
mówi Ed, kuzyn Historynki i narrator powieści o tym samym tytule, co jej wdzięczne imię, chyba ładniejsze, niż oryginalne, angielskie „The Story Girl”.
Istnieje naprawdę Kraina Czarów, lecz tylko dzieci mogą odnaleźć do niej drogę. Ale, gdy dzieci dorastają, zapominają zupełnie o tej drodze i nastaje taki dzień pełen goryczy, kiedy tej drogi absolutnie znaleźć nie mogą. Wówczas dopiero uświadamiają sobie, co utraciły i to staje się tragedią ich życia. W tym dniu uświadomienia bramy raju zatrzaskują się za nimi i kończy się bezpowrotnie wiek złoty. Od tego dnia muszą już przebywać ustawicznie w atmosferze codziennego życia.
Tylko niektórzy, ci co pozostają w głębi duszy dziećmi na zawsze, mogą jeszcze odnaleźć znowu tę czarowną ścieżkę.

Pytania (do) (nie)cierpliwego czytelnika

Co z tego wynika?
…pytasz, niecierpliwy czytelniku? No właśnie – co?

Dobrze, już dobrze, proszę Cię, nie gorączkuj się tak. Żeby się przekonać, co z tego wynika, musisz przeczytać ten ostatni, przydługi – t a k - przydługi, wiem - cytat  j e s z c z e   r a z.

Spróbuj jeszcze raz. Właśnie dlatego, że nie rozumiesz, o co mi chodzi. Jeśli odmawiasz, trudno.

I co? Nic? To znaczy, tyle, że jesteś tylko jeszcze bardziej zniecierpliwiony? Czytaniem tych banalnych, dziecinnych, archaicznych, egzaltowanych tyrad jakichś dzieciaków a właściwie nawiedzonej Kanadyjki (niepotrzebne skreślić)?

Wszystko w porządku. Właśnie o to mi chodziło. To był test. Stopień Twojego zniecierpliwienia na powyższy cytat stanowi  w s k a ź n i k. Wskaźnik stopnia pozostawania „w głębi duszy dziećmi” przez czytelników niniejszego tekstu.

Jedną z podstawowych różnic między ludźmi a także między tym samym człowiekiem, znajdującym się w różnych okresach życia, jest wrażliwość na …. No właśnie, na co?

Na bajkę. Tak, na bajkę. Na poezję i tajemnicę.

Na to, co nadaje sens życiu. Sens, płynący z umiejętności zatrzymania się nad czymś, co nie daje żadnej korzyści, ale zachwyca. Bo jest piękne. Bo jest dobre. Bo jest prawdziwe, mimo, że na pozór nie można tej prawdy uchwycić. Ale można pokazać dziecku i zbudować w nim na całe życie fundament prawdy, dobra i piękna.

Na takim fundamencie  ono sobie będzie tę wrażliwość rozwijać. Ludzie zwykle szybko się nudzą jakąś poetyką, jakąś manierą, jakimiś „klimatami”. Ale powinni znajdować sobie nowe obiekty zachwytu. Coraz piękniejsze. A nie - coraz potworniejsze. Coraz prawdziwsze. A nie - coraz bardziej kretyńskie. Coraz bliższe Dobru. A nie … mniejsza już z tym.

Ach to znudzenie! Jest przekleństwem, ale jednocześnie  (czasem) motorem na drodze do Celu.
Jakiego Celu? A – to już całkiem inna historia. Na razie mówmy na TEN temat. A właściwie kończmy już TEN temat. Tylko jeszcze dwa akapity. Góra trzy.

Sens życia nie polega na „ciepłej wodzie w kranie”. Ludzie, posiadający „ciepłą wodę” mogą mieć poczucie bezsensu, a ludzie noszący wodę od studni mogą być szczęśliwi. Z pęcherzami na rękach.

Jeśli weźmiemy jakąś popularną broszurę dla przeciętnego parafianina, to można tam wyczytać, że „mądrość” oznacza …
zdolność dostrzeżenia sensu życia i jego ostatecznego celu
Baaaa …

Per fabula ad astra…